Od czeladnika do mistrzaPięknego, ale i niezwykle wymagającego stolarskiego rzemiosła uczył go brat teściowej. Rodzina ze strony żony pochodziła z okolic Kraśnika, gdzie wuj był uznanym fachowcem. To on pomógł młodym małżonkom uporać się z wieloma wyzwaniami, na jakie napotkali, urządzając się w poukraińskim gospodarstwie.-Moja rodzina związana była z Łowiczem, ale po wojnie osiedliłem się wraz z żoną właśnie tutaj. Stary dom zbudowany był z cztero- i pięciocalowych bali. To drewno ma już z pewnością kilkaset lat i mam je wciąż złożone obok warsztatu. Nie wszystko jeszcze zresztą wykorzystałem. I tak wuj wprowadzał mnie powoli w tajniki stolarstwa i jednocześnie pomagał nam budować nowy dom. Zaczynałem od najprostszych prac, jak przygotowywanie specjalnych kołeczków po połączeń. Były potrzebne np. do składania ram drzwi – wspomina pan Józef.Jako czeladnik przepracował w warsztacie wuja wiele długich godzin. Nauka zawodu kosztowała go w sumie kilka lat intensywnej pracy. Prawdziwym przełomem dla Felczyńskich, jak i dla pozostałych mieszkańców wsi, był moment, kiedy domostwa zyskały dostęp do linii energetycznej.-Charakter pracy stolarza nie zmienił się oczywiście od razu, ale z czasem niektóre czynności można było zastąpić pracą maszyny. Wcześniej każdy kawałek drewna, czy to na okno, czy na drzwi, należało wyrabiać od początku do końca manualnie. I tak, wyuczony przez wuja, zacząłem zajmować się stolarką. Różne zlecenia wykonywałem przez 20 lat. Później nastała moda na drewnianą boazerię i klienci zapraszali mnie do swoich mieszkań i domów, aby montować ją na ścianach. Różnie bywało (śmiech) – uśmiecha się pan Józef.Nie był nigdy, jak sam podkreśla, wybitnym uczniem, ale posiadał od urodzenia pewien zmysł, szczególną zdolność, czy „dar od Boga”, który pozwalał mu bardzo gwałtownie wchodzić w nowe aktywności i obszary. Wielu ludzi podziwia go za to do dzisiaj. W kręgu jego znajomych słyszy się często „Gdyby nie pan Józef...”.-To prawda, otrzymuję często, tak to widzę, pewien sygnał czy światło, które pozwala mi podjąć takie czy inne działania. Tak było też z rzeźbieniem. Ale od początku. Zanim po raz pierwszy, jak to się mówi, sięgnąłem po dłuto, przyszedł mi do głowy dosyć szalony pomysł na własny skansen. Tak to nazywam. Taka konstrukcja, trochę altana, a trochę namiastka takiej typowej, wiejskiej chaty. Miejsce, gdzie można byłoby usiąść latem i nieco odpocząć. Spotkać się z rodziną. To był strzał w przysłowiową dziesiątkę, bo nie mielibyśmy gdzie przyjąć z moją świętej pamięci żoną tylu gości – podkreśla dumny gospodarz miejsca.Kogut, który spać nie dawałNa dachu konstrukcji znalazła się słoma z żyta, które pan Józef osobiście kosił na polu u kuzyna, a później wymłócił osobiście w stodole. To właśnie obok słynnego już dzisiaj „skansenu” pana Józefa zrodziły się jego pierwsze, rzeźbiarskie pomysły. Najpierw był kogut. Piękny, biały osobnik, który przed laty przechadzał się po podwórzu Felczyńskich, został więc uwieczniony już na zawsze.-Z kogutem było tak. Siedziałem sobie kiedyś nieopodal skansenu, a po podwórzu chodził sobie kogut. Mieliśmy kiedyś pięknego, białego koguta, który wyglądał naprawdę malowniczo. Nie dawał mi spokoju. Zastanawiałem się, jak go odtworzyć? Oczywiście w taki sposób, aby przypominał tego żywego. I tak to się faktycznie zaczęło – wspomina pierwsze próby uznany artysta.Z biegiem lat w zwierzyńcu rzeźbiarza zaczęło pojawiać się coraz więcej pięknych okazów. choćby koń. Ale jak zbudować „prawdziwego” konia? To także wymagało nie lada wysiłku. A przede wszystkim należało znaleźć odpowiednie drewno.-Za naszą stodołą rosła kiedyś topola. W pewnym momencie uznałem, iż należy ją ściąć. I kiedy leżała już na ziemi, przyszedł mi do głowy pomysł, aby spróbować zrobić z niej konia. Takiego pełnowymiarowego, jak się patrzy, z łbem i na czterech nogach. Szalony pomysł (śmiech). Pilarze, którzy wycinali tę topolę. Przycięli od razu pień na odpowiednie klocki. Później drewno leżało rok czy dwa lata i schło. A później to już wziąłem się za obróbkę. Nie miałem jednak odpowiednich narzędzi. Całą obróbkę zrobiłem siekierą - opowiada z energią pasjonat. Nikt, kto byłby świadkiem naszej rozmowy, nie pomyślałby nawet, iż rozmawiam z człowiekiem, który przeżył wiek. Najwyżej 50 lat. I który ma ochotę na drugie tyle.-No dobrze, ale jak tego konia poskładać i postawić na nogi? Wziąłem się na sposób. Wciągnąłem tułów na przyczepkę i przetransportowałem na miejsce, gdzie stoi do dzisiaj. Później przygotowałem, już dębowego drewna, nogi. Zostały zamontowane na odpowiednio przygotowanych, stalowych prętach. Wciąż towarzyszyło mi jednak pytanie – jak to wszystko postawić? Zaczepiłem więc do ciągnika grubą linę i powolutku odjeżdżałem nim w obranym wcześniej kierunku. I udało się. Nogi się nie połamały, a koń, prawie jak żywy, stanął na swoich czterech nogach. Później dorobiłem łeb. Także z nim było sporo zachodu. Obróbka trwała ponad tydzień – zdradza rzemieślnik.Teraz koń stoi w przydomowym skansenie i cieszy oko rodziny i przybyłych gości. Każdy zakątek tego zaczarowanego podwórka skrywa swoją niezwykłą tajemnicę. Tutaj wyciąga długą szyję bocian, ówdzie czapla szara. Jest i pies, który pilnuje zazdrośnie swojej posesji. I przychodzi na myśl pytanie – jawa to, czy sen? Czy drewniane posążki nie ożyją niedługo i nie rozbiegną się po wiosennej trawie? Gdzie indziej małe kurczaczki podążają karnie, w ogonku, za swoją mamą. Jest i stary kocur, który, prężąc długi ogon, szykuje się do skoku na małą myszkę. Filemon to, czy Bonifacy? Wszystko, co fruwa, biega, żyje po prostu, nadaje temu miejscu niezwykły klimat. Wszystko tutaj ma swój czar i jedyny w swoim rodzaju urok.-Moja sąsiadka pożyczyła mi kiedyś album z najróżniejszymi zwierzętami i w dużej mierze wzoruję się na zwierzętach, które zostały ukazane właśnie tam. Na początku towarzyszyło mi oczywiście pytanie, jak to adekwatnie zrobić, aby wszystko miało swoje „ręce i nogi”. Doszedłem ostatecznie do rozwiązania, które polega na tym, iż na początku wyrysowuję sobie szablon, sylwetkę zwierzęcia na papierze czy kartonie, a później wycinam przy pomocy wyrzynarki z kawałka drewna. Później oczywiście należy ten kawałek odpowiednio ukształtować, w niektórych przypadkach dorobić odpowiednie uszy, pyszczek czy dziób. A na końcu pomalować – opowiada o procesie twórczym Felczyński.Wiara, która przenosi góryW pracy artystycznej, tak jak i w życiu, wiedzie go instynkt i przekonanie, iż opatrzność czuwa nad jego każdym krokiem. Czuwała w czasie okupacji, w obozie, w czasie prac przymusowych. Więc dlaczego nie miałaby czuwać i teraz? Czy życie 100-latka jest mniej warte od tego, które dopiero przychodzi na świat? Gdyby tylko ci młodzi chcieli słuchać...-Staram się mówić prawdę. Opowiadać o tym, co sam przeżyłem i ci widziałem na własne oczy. Nic nie dodaję. Mogę oczywiście ująć, ponieważ nie mam już tej samej, co kiedyś, pamięci. To chyba cenne doświadczenia. Dzisiaj na przykład przychodzą mi do głowy wspomnienia, jak wielkanoc obchodziło się przed wojną. W mojej wsi, w rodzinnym domu. Było inaczej, zdecydowanie. Pamiętam też jedną z okupacyjnych wielkanocy, którą spędziłem w niemieckim gospodarstwie nieopodal Świecka – przywołuje na kliszach pamięci pan Józef.Jako nastolatek został wywieziony na roboty do Niemiec, a tam pracował przez pewien czas u niemieckich gospodarzy. Ci, o dziwo, nie mieli pretensji o to, iż Felczyński modli się czy chodzi do kościoła. Wręcz przeciwnie, pochwalali to i zachęcali do tego, aby nie rezygnował z religinych praktyk.-W gospodarstwie musiałem wstawać już o 5 rano, kiedy zaczynał się tzw. obrządek. Mój gospodarz pukał do drzwi pomieszczenia, w którym spałem i sprawdzał, czy już nie śpię. Kiedyś zastał mnie klęczącego przy łóżku i delikatnie się wycofał spod drzwi. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Spodziewałem się awantury. Pamiętam też jedną z mszy, którą miejscowy ksiądz odprawiał w wielki czwartek. Niemcy byli bardzo przywiązani do obchodów wielkiego czwartku – wspomina Felczyński.Wiara pozwoliła mu przetrwać najtrudniejsze chwile i nie stracić nadziei na to, iż kiedyś jeszcze ujrzy kraj. Jak mu się żyło przed wojną?-Miałem sześcioro rodzeństwa. Mój ojciec był dosyć zamożnym gospodarzem. Pamiętam, iż pracowali u niego nasi nieco ubożsi sąsiedzi, którym udostępniał, w zamian za pomoc i pracę właśnie, małe działki. Mogli tam sadzić i siać, co tylko chcieli. Później ojciec ładował te wszystkie płody na wóz i zawoził do ich gospodarstw. Dzięki temu mogli przetrwać zimę. Nie byli bezdomni, ale nie na tyle zasobni, aby móc posiadać wystarczającą ilość własnej ziemi. Tacy sąsiedzi otrzymywali więc możliwość zarobku u bogatszych gospodarzy. W ten sposób cała wieś żyła jak jeden organizm – mówi o przedwojennych latach Felczyński.Jeśli żyć, to na całegoWiele euforii do trudnego, codziennego życia wnosił czas świąt, który dla jego pokolenia był faktycznie świętym czasem. Zupełnie tak samo, jak niedziela. Nie było mowy o jakichkolwiek zbytkach, ale na stole niczego nie brakowało.-Pamiętam, jak wyrabiano kiełbasy. Jelita, osłonki, nawlekano na duży klucz, taki do otwierania drzwi, a mięso upychano wewnątrz kiszki przy pomocy palca. I tak powstawała kiełbasa. Nie było mowy o jakichkolwiek maszynkach do mięsa. Ludzi musieli sobie radzić ze wszystkim tylko i wyłącznie przy pomocy siły własnych rąk. Ale mimo wszystko było radośnie. Jakoś inaczej. Młodzież znała granice. Bawiła się, strzelając np. z kalichlorku, specjalnej mieszaniny, którą umieszczano w wydrążonym kawałku żelaza, zatykano stalowym korkiem i uderzano o mur. Rozlegał się huk, ale każdy wiedział, iż to tradycja. Nikt nie miał pretensji. Wszystko odbywało się w zgodzie – mówi z przekonaniem pan Józef.W domach pojawiali się też dynguśnicy, czyli wielkanocni kolędnicy. Śpiewali pieśni oparte na motywach religijnych, ale nie kościelne. Krótkie przedstawienia, jakie prezentowali w domach gospodarzy, stanowiły jednocześnie formę zalotów do panien, jeżeli takie przebywały akurat w danym domu. W dowód wdzięczności dostawali od gospodarzy kilkadziesiąt groszy albo byli zapraszani na poczęstunek.- To naprawdę były inne czasy. Ludzie tęsknili za sobą, lgnęli do siebie, oczekiwali obecności. Dzisiaj cieszymy się, kiedy kogoś usłyszmy przez słuchawkę. - mówi z nostalgią w głosie pan Józef.Czytaj także:Powiat chełmski. Zmiana przewodniczącego komisji budżetu. Misiura zastąpiła KudybęGm. Wierzbica. Uchwała podjęta, szkoła w Święcicy zlikwidowanaGm. Wierzbica. Trudne, drogowe wyboryGm. Dorohusk. Spotkajmy się przy kapliczce. Interpelacja radnej wywołała u wójta refleksję