Droga do serca przez burze
Życie Marianny rozpadło się jak domek z kart. Po rozwodzie z mężem czuła, iż straciła grunt pod nogami. Zebrała resztki swojego dawnego życia i wróciła do rodzinnej wsi na krańcach Podlasia. Tam czekała na nią opoka — babcia Halina Janówna, która duszą i ciałem była oddana Mariannie i jej synowi Błażejowi.
— Błażej to żywy obraz swojego ojca, Zbyszka — mówiła Marianna z gorzkim uśmiechem, patrząc na chłopca. — Jedynie on pozostał z tego związku, jak jasny promyk w ciemną noc.
— Mówiłam ci, żebyś się nie wiązała z tym hulaką — mamrotała babcia, kręcąc głową. — Od razu było widać, iż wietrznik i do butelki lgnie. jeżeli od młodości pije, to tylko gorzej będzie. A ty tylko powtarzałaś: „Miłość, miłość!” — jakbyś rozum straciła.
— Co teraz o tym mówić, babciu? — westchnęła ciężko Marianna. — Będziesz mi to wypominać do końca życia? Ale mamy Błażeja, i to najważniejsze.
— Nie martw się, moja droga — babcia przytuliła wnuczkę. — Więcej słowa nie powiem. Spójrz na siebie — piękność jak malowanie! Gdzie on taką drugą znajdzie, ten twój Zbyszek? Głupi, i tyle.
— W szkole za mną pół klasy biegało — niechętnie poprawiła włosy Marianna — ale teraz nie mam głowy do romansów. Nikomu nie wierzę. Wszyscy na początku tacy mili, a potem… — machnęła ręką.
— Nie wszyscy są jak twój były — odparła Halina Janówna. — Weźmy na przykład Janka. Pamiętasz, jak za tobą szalał? Złoty chłopak: pracowity, bez złych nawyków. I do dziś się nie ożenił. Sam jak palec, ostatni z waszych kolegów, kto jeszcze nie znalazł żony — babcia mrugnęła porozumiewawczo.
— Och, babciu, nie zaczynaj — odparła Marianna. — Nie mam ochoty o nikim myśleć. Trzeba Błażeja przygotować do szkoły, dom ogarnąć. Rodzice, jak wyjechali za mną do miasta, tak tam zostali, pracują w fabryce. Teraz ja tu gospodarzę. I tobie pomagać trzeba…
— Pomoc to dobra rzecz — skinęła głową babcia — ale się nie śpiesz. Najpierw sama się urządź. A ja? Żyję, chodzę, siedemdziesiątka to nie wyrok. Patrzeć na ciebie i Błażeja — to już szczęście. A twoi rodzice nie opuszczą, pomogą. Może na emeryturze tu wrócą. Wtedy wszyscy razem zamieszkamy: ty w dużym domu, a ja w swojej chałupce obok.
— Och, babciu, tyś nasza kwoka — Marianna mocno przytuliła Halinę Janównę i cmoknęła ją w policzek.
— A o Janku jednak pomyśl — babcia lekko klepnęła wnuczkę, jak kiedyś. — Tacy jak on na ulicy się nie walają.
Marianna osiedlała się na wsi już trzeci miesiąc. Janek, miejscowy traktorzysta, nie spuszczał jej z oka. Uważał, podobnie jak Halina Janówna, iż jej małżeństwo było błędem, z którego wciąż się nie podniosła. Kiedy i jak się z babcią zmówili — to tylko Panu Bogu wiadomo, ale co i rusz spotykali się przy sklepie wiejskim czy na poczcie. Babcia szeptem dzieliła się nowinami o Mariannie i Błażeju, ubolewając, iż wnuczka wciąż sama.
Janek rumienił się, wzdychał, ale bał się kolejnej odmowy. Halina Janówna, widząc jego wahanie, dodawała mu ducha:
— Ona się zmieniła, Janku. Dużo zrozumiała. Piękno to nie wszystko, z twarzy się nie napijesz. A ty do życia — akurat: solidny, gospodarny, troskliwy…
— I nie przystojniak — uśmiechnął się Janek, ale zaraz spoważniał. — Wciąż ją kocham, Halino Janówno. Przez te wszystkie lata tylko o niej myślałem.
Babcia zaszlochała i obiecała pomagać, jak tylko może.
— Tylko się nie śpiesz, złotko. Nie naciskaj. Jeszcze nie doszła do siebie po rozwodzie, półtora roku to mało. Daj jej czas — pouczała.
— A jeżeli ktoś inny ją zabierze? — zaniepokoił się Janek. — Już raz ją straciłem. Nie chcę drugi raz. Zrobię wszystko, by była moja.
— To słuchaj mnie — uśmiechnęła się chytrze babcia. — Pomagaj w gospodarstwie, ale bez nachalności. Uczuć nie okazuj, bądź powściągliwy. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
— No, psycholog z was, Halino Janówno! — roześmiał się Janek. — To na pewno zadziała?
— Ależ jak! — zapewniła babcia. — A ja słówko za ciebie wtrącę. Ale uważaj: skrzywdzisz ją — serce mi pęknie.
Janek skinął głową, a w jego sercu zrobiło się ciepło, jakby już otrzymał błogosławieństwo i zgodę Marianny.
Wiosna nabierała mocy. W sadach i ogrodach czerniały świeżo przekopane grządki, po których dumnie kroczyły gawrony. Pewnego ranka Marianna usłyszała warkot traktora przed domem. Wybiegła na podwórko w kapciach, narzucając tylko starą kurtkę, i aż krzyknęła:
— Janek, co to? Dla kogo? — wpatrywała się w przyczepę pełną torfu.
— Dla ciebie, dla kogo! — burknął Janek, zeskakując z maszyny. — Babcia zamówiła. Powiedziała, żebym przywiózł, i koniec. Otwieraj bramę. Czekaj, co ty w kapciach? Idź się ubrać, przeziębisz się! — sam otworzył wrota, wjechał na podwórko i wysypał torf przy płocie.
— Ile się należy? — Marianna sięgnęła po portmonetkę.
— Nic się nie należy. Babci jako emerytce — darmo. Schowaj pieniądze — odparł krótko Janek, tylko przelotnie na nią spojrzawszy, i odjechał.
Następnego dnia jego młodszy brat, licealista Tomek, trzy dni rozkładał torf po ogrodzie, także nie biorąc ani grosza.
— Z bratem swoje porachunki — machnął ręką. — Kazał nie brać, to nie biorę.
— Co to ma znaczyć? — załamała ręce Marianna. — Już mnie do weteranów zapisali? Komunizm, czy co?
Babcia potwierdziła słowa Janka, promieniejąc z zadowolenia.
— Oto i grządki na wiosnę gotowe. Torf ziemię zrobi pulchną i urodzajną na lata. Sadź, co chcesz.
Po tygodniu Janek przywiózł furę obornika, wysypując go za ogrodem i przykrywając folią.
— Niech leży — powiedział poważnie. —— Raduj się, iż za darmo się udało.