Czuł, iż nikt się z tego nie cieszy, iż znów musi wyruszyć w poszukiwaniu nowego schronienia i jedzenia – ale jego łapy już nie dawały rady utrzymać wychudzonego, chorego ciała…

11 godzin temu

13 kwietnia 2025 r.

Dziś znów musiałem wyruszyć w polskiej realiów, szukać nowego schronienia i pożywienia choć moje nogi już nie wytrzymywały ciężaru wyczerpanego, chorobliwego ciała. Rozumiałem, iż nikt tu nie czeka, więc musiałem dalej się przedrzeć, odnaleźć azyl i pożywienie, ale moje stopy już nie utrzymywały mnie przy życiu.

Od zawsze byłem człowiekiem odpowiedzialnym. W przedszkolu pilnowałem, by dzieci odkładały zabawki na miejsce. W szkole uczniowie powierzali mi dyżury. Na studiach byłeś koordynatorem grupy projektowej, a w pracy sam zbierałem fundusze na firmowe imprezy i prezenty dla kolegów. Poczucie obowiązku było wplecione w moje serce.

Dlatego, gdy mieszkańcy jednogłośnie wybrali mnie na zarządcę naszego 4ego piętra w kamienicy przy ul. Mazowieckiej, nie byłem zaskoczony. Mimo młodego wieku podjąłem się zadania z entuzjażem.

Panie Wojtku, na czwartym piętrze hałasują Kwiatkowscy aż do późnych godzin nie da się spać narzekała starsza sąsiadka, pani Anna Kowalska.

Zająłem się porządkiem, przemawiając tak przekonująco do hałaśliwych lokatorów, iż choćby najgłośniejsi przyznali się do winy i obiecali zmiany.

Panie Wojtku, ktoś po prostu wrzuca śmieci do kosza, nie wynosi ich do kontenera! jęknęli mieszkańcy.

Stojąc w progu, przyglądałem się nieporządkowi i bezlitośnie pouczałem winowajców. Nasze klatki lśniły czystością, a przy wejściu rozkwitały kolorowe rabaty. Byłem dumny z wprowadzonego ładu. Czasem zatrzymywałem się przed budynkiem, podziwiając efekty swojej pracy. Wszystko było tak, jak trzeba. Poradziłem sobie. Była to mądra dziewczyna myślałem, iż to ona tak dobrze radziła sobie z trudnościami.

Spokój trwał, aż pewnego dnia przed naszą kamienicą pojawił się pies.

Był to brudny, kudłaty, szczupły, rudawy kundel, który sam przyszedł pod nasz dach i schował się pod balkonem, by przetrwać noc. Dzieci jako pierwsze go zauważyły. Podbiegły, ale matki, zauważając niebezpieczeństwo, przegnały je krzycząc:

Natychmiast z dala! To może być niebezpieczne!

Łapaliśmy dzieci i odgrodziliśmy biedaka:

Schowaj się stąd! Do cholery! Idź już!

Pies próbował wstać, ale nie udało mu się. Potem próbował się pełzać, ale to też było zbyt trudne. Zaczęły mu płynąć łzy, a on patrzył w stronę krzyczących ludzi z żałosnym jękiem.

Matki zamilkły. Sytuacja wymagała zdecydowanego działania, ale wezwać słowiańskich łapaczy lub policję wydawało się przesadą. Wtedy wkroczyłem ja jedyna nadzieja:

Tam jest pies! krzyknęli chórem. Panie Wojtku, zrób coś! To niebezpieczne!

Podszedłem bliżej i zajrzałem pod balkon. Spojrzenia się spotkały moje surowe, jego pełne niepewności.

Pies westchnął i jeszcze raz bezskutecznie próbował się ruszyć. Zrozumiał, iż nie ma tu dla niego miejsca. Nie miał siły ani iść, ani trącać się. Jego gardło wydało cichy jęk.

Serce pękło mi na pół.

Wygląda na to, iż ma zranioną łapę powiedziałem głośno. Trzeba go zabrać do weterynarza.

Matki spojrzały na siebie. Wszystkie myślały: Tylko nie my będziemy musiały zatroszczyć się o to! po czym pośpieszyły dzieci do domu:

. Musimy już iść! Dzieci też muszą spać! No, panie Wojtku, zajmij się tym!

Zostawiły mnie z samotnym zwierzęciem. Westchnąłem, sięgnąłem po portfel i przeliczyłem, czy mam wystarczająco złotych na wizytę u weterynarza. Nie mogłem sam przenieść psa był brudny i ciężki.

W poszukiwaniu pomocy rozejrzałem się i zobaczyłem, jak przy klatce podjeżdża stary samochód marki Fiat 126p, którym jeździła rodzina Kwiatkowskich.

Z auta wysiadł Łukasz Kwiatkowski, uśmiechając się szeroko.

Co tam, porządek w całym domu? Jakieś kłopoty? podrapał się w nos.

Potrzebuję pomocy odpowiedziałem poważnie. Patrz pod balkon, jest tam pies.

Łukasz pochylił się i zobaczył zwierzaka.

Twój?

Oczywiście, iż nie! wykrzyknąłem. Chcę po prostu pomóc. Weterynarz jest blisko, ale nie mam jak go tam zawieźć.

Łukasz rozejrzał się, po czym westchnął:

Znam jednego kolegę, który ma przyczepkę z pokrowcami. Może zabierzemy go razem? jeżeli się coś wydarzy, pokryjesz mnie.

Zgoda! przytaknąłem i ostrożnie podszedłem do psa: No dalej, maleńka, jedziemy do lekarza. Trzymaj się.

Pies pozwolił się podnieść, nie sprzeciwiał się. Całą drogę głaskałem go i mruknąłem uspokajająco.

W przychodni pojawił się młody lekarz, z kręconymi włosami i poważną miną. Dokładnie zbadał podopiecznego, założył szynę na złamaną łapę i wypisał leki.

Będzie musiała leżeć, ma pęknięcie wytłumaczył weterynarz.

i jest w ciąży? zapytałem zaskoczony, czując się nieco nieporadny.

Wygląda na to, iż tak przytaknął.

Co z nią zrobić? dopytałem, nie wiedząc, co dalej.

Nie mogę jej zabrać do domu odparł Łukasz. Kwiatkowska z chęcią przygarnie, ale ja nie mam miejsca.

Ja też nie mam możliwości dodałem cicho.

Musieliśmy gwałtownie znaleźć rozwiązanie.

Zwołajmy wszystkich mieszkańców! Razem wymyślimy coś! zaproponował Łukasz stanowczo.

Zgadzam się potwierdził lekarz. Po tygodniu przyjdźcie z powrotem, pokażę postępy. Jak się nazywasz?

Wojciech Szymański odpowiedziałem, podając imię i nazwisko.

A jak nazywa się pies? dopytał weterynarz.

Łukasz i ja spojrzeliśmy na siebie; nie mieliśmy żadnego chipu ani obrożyjącą.

Agata! pierwsze, co przyszło mi do głowy.

Pies podniósł ucho i spojrzał na mnie.

Podoba ci się to imię? Będziesz Agatą, dobrze? zapytałem delikatnie.

Pies popchnął nos, jakby przytaknął.

Zgoda odnotował lekarz z uśmiechem. Możecie zabrać Agatę do domu. Jestem pewien, iż się przyjmiecie.

Kiedy wróciliśmy do klatki, czekał na nas surowy wzrok Marcina Kwiatkowskiego, który stał przy schodach, ręce splecione na biodrach.

Gdzie to się podziewałeś? warknął, ale gdy zobaczył Łukasza z psem w ramionach, zamilkł i otworzył oczy zdumienia.

Marcinie, to pies Wpadł pod nasz dom i pozostało w ciąży Zabraliśmy go do weterynarza wyjaśnił Łukasz. Chcemy zrobićmy mu legowisko pod balkonem To tragiczne.

W taką zimę pod balkonem?! wykrzyknął Marcin. Potrzebuje ciepła i przytulności!

Dlatego chcemy z sąsiadami porozmawiać kontynuował Łukasz. Może wspólnie znajdziemy rozwiązanie!

Ku naszemu zdziwieniu, Marcin nie sprzeciwił się. Matczyny instynkt wziął górę. Razem z Łukaszem przeszliśmy po mieszkaniach i zwołaliśmy nadzwyczajne zebranie.

Nikt nie chciał przyjąć psa, ale pojawił się pomysł: zebrane pieniądze przeznaczyć na budowę psiego domku pod balkonem i utworzyć mały fundusz na jedzenie.

Tak powstał Agacie własny kąt.

Mały, przytulny domek stanął pod naszym budynkiem, jak miniaturowa replikacja kamienicy. Wnętrze wypełniliśmy miękkimi kocykami i wygodnym posł pościelą. Agata ostrożnie weszła, nie obciążając rannej łapy.

Może napiszmy pismo do starosty? zasugerowałem. Niech będzie wszystko formalne.

Mieszkańcy gwałtownie podpisali dokument, a ja osobiście dostarczyłem go na posterunek policji. Na szczęście przyjęli nas ze zrozumieniem i oficjalnie zezwolili, by pies został na terenie naszej kamienicy.

Kiedy wróciłem do swojego niewielkiego, uporządkowanego mieszkania, poczucie spełnienia wypełniło mnie, ale sen nie przychodził. Po kilku nieudanych próbach ubrałem się i wyszedłem sprawdzić Agatę.

Jak się czujesz? zapytałem, siadając na ławce.

Pies lekko wydał dźwięk, a jego ból złagodniał. Najważniejsze było to, iż miał przy sobie człowieka, któremu powoli ufał.

wrócę, obiecuję przyrzekłem. Może znajdziemy jeszcze lepsze rozwiązanie

Nie wiedziałem wtedy, co los przyniesie.

Od tej pory codziennie woziłem Agatę do weterynarza, aż w końcu całkowicie wyzdrowiała. Młody lekarz, Paweł, nie tylko dbał o rdzawą kundelkę, ale i o mnie uczciwego, odpowiedzialnego człowieka.

W pewnym momencie Paweł poprosił mnie o rękę, a my z Agatą i jej szczeniakiem wprowadziliśmy się do jego domu na wsi, gdzie każdy miał miejsce ludzie i zwierzęta.

W międzyczasie Marcin Kwiatkowski dowiedział się, iż czeka go dziecko, a ich dom stał się spokojniejszy. Gdy przyszedł na świat mały Wiktor, choćby surowa pani Anna Kowalska uśmiechnęła się, nie narzekając.

Czwarta kamienica w naszym bloku przeżyła pozytywne zmiany, choć nikt nie przypuszczał, iż wszystko zaczęło się w dniu, kiedy pod balkonem pojmował się czerwony pies.

Ja, Wojciech Szymański, choć zmieniłem miejsce zamieszkania i dorosłeś, zachowałem niepokonaną wrażliwość. Teraz, bawiąc się z Agatą i jej szczeniakiem, uśmiecham się i myślę:

Jestem szczęśliwy. Dziękuję Wszechświatu! Wszystko zaczęło się od naszej Agaty, psa z czwartej klatki.

Lekcja, którą wyniosłem: prawdziwa odpowiedzialność rodzi się w sercu, a drobny gest dobroci potrafi odmienić los całego bloku.

Idź do oryginalnego materiału