Czekając na spotkanie

polregion.pl 1 dzień temu

W oczekiwaniu na spotkanie

Wrzesień był ciepły, suchy i słoneczny. Niskie jesienne słońce raziło w oczy, zwłaszcza pod wieczór. Marek opuścił osłonkę przeciwsłoneczną. Był wysoki, więc osłonka chroniła go przed oślepiającym światłem, ale Kalina…

Ile razy prosił ją, by zostawiła samochód pod domem. Odwiózłby ją do pracy, zajechał po nią wieczorem. Tyle iż ich godziny pracy się nie pokrywały.

— Miło, iż się o mnie martwisz — mówiła Kalina, przytulając się do niego. — Ale jeżdżę ostrożnie, sam to widziałeś. Nie mogę bez auta.

— Dobrze, ale przynajmniej obiecaj, iż będziesz zakładać okulary przeciwsłoneczne. Za tydzień zaczną się deszcze, zrobi się zimno. Choć mokre ulice i śliski asfalt też nie są bezpieczne. W jednym i drugim przypadku ryzyko wypadku rośnie.

— Jesteś taki troskliwy. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję — zapewniała uroczyście.

Marek zaparkował pod blokiem i rzutem oka sprawdził okna na trzecim piętrze. Słońce odbijało się w szybach, nie mógł dostrzec, czy rolety są opuszczone. jeżeli nie, w mieszkaniu był nieznośny upał — przez te kilka godzin nagrzało się jak piekarnik.

Zauważył, iż auta Kaliny nie ma na miejscu. Nie wróciła jeszcze z pracy. Dziwne, nie zadzwoniła, nie uprzedziła, iż się spóźni. Na wszelki wypadek sprawdził telefon. Żadnych nieodebranych połączeń ani wiadomości. Kalina kończyła pracę godzinę wcześniej niż on. zwykle zdążyła przygotować kolację, zanim wracał.

Schował telefon do kieszeni, zamknął auto i wszedł do klatki.

***

Poznali się półtora roku temu. Marek wracał z pracy i zobaczył na poboczu samochód z otwartymi drzwiami, a obok niego drobną, zdezorientowaną dziewczynę. Od razu zrozumiał, iż ma przebitą oponę. Zatrzymał się i zaproponował pomoc. Tak się poznali i zaczęli się spotykać.

Kalina mieszkała w wynajętym mieszkaniu. Delikatna, niska, dumna i niezależna. Przy niej czuł się silnym, doświadczonym mężczyzną. Chciał ją chronić, ale ona się wściekała, uważając się za dorosłą i samodzielną. niedługo zaproponował, by się razem zamieszkali. Po co płacić za wynajem, skoro i tak większość nocy spędzała u niego?

Jego kawalerską norę Kalina przemieniła niepostrzeżenie. Pojawiły się koce, kolorowe poduszki na kanapie, przytulne lampki. Mieszkanie stało się przytulnym gniazdkiem. Unosiły się w nim apetyczne zapachy pieczonego mięsa, duszonych warzyw i wanilii. To już nie była zwykła kawalerka, ale dom.

Pewnego dnia Kalina przyniosła z ulicy zabłoconego szczeniaka. Chował się przed deszczem pod zniszczonym krzakiem przy klatce.

— Kalina, po co go przyprowadziłaś? Brudny, śmierdzący i pewnie pełen pcheł. Może choćby chory. Zniszczy nam wszystko — złościł się Marek. Nie lubił psów ani innych zwierząt.

— Marku, co ty mówisz? Spójrz, jaki słodki. I żadnych pcheł, tylko zmarzł. Zginie na ulicy. Wykąpię go, jutro zabiorę do weterynarza. Nie martw się, sama po nim posprzątam. No powiedz, iż jest uroczy? — Kalina przycisnęła drżącego, mokrego szczeniaka do piersi.

— Wiesz, iż nie znoszę kotów, a tym bardziej psów. Zostaw go jutro u weterynarza — odparł Marek, ustępując.

Spojrzała na niego w taki sposób, iż zrozumiał: jeżeli będzie się upierał, Kalina odejdzie razem z psem. A na to nie mógł pozwolić. Zakochał się w niej. Nigdy nie kochał żadnej kobiety tak jak tej drobnej, miniaturowej dziewczyny. Nie pozostało mu nic innego, jak się pogodzić z losem.

Niesfornemu szczeniakowi Kalina nadała donośne, bojowe imię — Burek. I pies od razu się na nie zgodził, unosząc łeb i nastawiając oklapnięte uszy.

— Widzisz, podoba mu się — ucieszyła się Kalina.

— Burek! — zawołał Marek, ale pies choćby głowy nie odwrócił, tylko machnął uchem, jakby mówił: „Daj mi spokój”.

Dobre jedzenie gwałtownie uczyniło z Burka okazałego psa średniej wielkości o rudawym, jedwabistym futrze. Miał w sobie domieszkę wielu ras, ale jedno było pewne — gdzieś wśród jego przodków był golden retriever.

Choć Marek się z nim pieścił i bawił, Burek uważał Kalinę za swoją przewodniczkę. Słuchał tylko jej, ignorując komendy Marka i chodząc za nią krok w krok. Marek choćby trochę zazdrościł.

Tak żyli we trójkę. Marek był zadowolony z życia, choćby z Burkiem się pogodził i wyprowadzał go rano na spacery. O dzieciach nie myślał. Kiedyś pewnie się pojawią, ale na razie dobrze im było we trójkę.

***

Jeszcze zanim dotarł do mieszkania, Marek usłyszał wycie i szczekanie Burka. Ledwo otworzył drzwi, a pies przemknął obok niego i pomknął w stronę klatki schodowej.

Marek westchnął ciężko, zamknął mieszkanie i ruszył za psem.

— Nie śpiesz się tak, przyjacielu — mruknął pod nosem, patrząc, jak Burek drapie drzwi wejściowe.
Zazwyczaj czekał, aż założy mu się smycz, ale tego dnia zachowywał się dziwnie i nerwowo. Wybiegł na ulicę, odbiegł kilka kroków, spojrzał za siebie, jakby zachęcając Marka, by za nim podążył.

— Idę już, idę. Gdzie się tak pchasz? — mamrotał Marek, nadążając za psem.

Burek niespokojnie poruszył uszami, po czym ruszył pędem w stronę ulicy.

— Stój! — krzyknął Marek. — No nie, trzeba było? Gdzie tak lecisz?

Pies co chwilę się zatrzymywał, oglądając się, czy Marek nadąża, po czym znów pędził, jakby kierował się jakimś wewnętrznym kompasem.

Marek wiedział, iż Burek nie biegł bez powodu. Tak się spieszył tylko wtedy, gdy gnał na spotkanie z Kaliną. Złowieszcze przeczucie kazało mu biec szybciej, by nie zgubić psa z oczu. Niepokój Burka udzielił się i jemu.

Przebiegli przez mały park, w którym często spacerowali, potem pędzili między blokami. Marek był zadyszany, serce waliło mu w piersi. Gdzieś przed sobą usłyszał gwałtowne szczekanie Burka. Zebrał resztki sił, przeklinając młodeMarek wyłonił się na drogę, gdzie Burek stał nieruchomo nad rozrzuconymi odłamkami szkła, a wtedy zrozumiał, iż jego świat już nigdy nie będzie taki sam.

Idź do oryginalnego materiału