Przez wiele dekad najpierw peerelowski modernizm, a później interesy hulającego kapitalizmu zdecydowanie przechylały szalę zwycięstwa na stronę tezy, iż z naturą możemy zaprzyjaźniać się w lesie i na wsi, a miasta są po to, by je zabudowywać, czym tylko się da. Dziś jednak wahadło przemieszcza się w drugą stronę.
Czytaj też: „Ajnfart”, czyli brama do sąsiadów
Walka o zielone miasta
Wraz z narastającymi problemami klimatycznymi walka o zielone miasta przybrała na sile. Dziś już dziecko w pierwszej klasie potrafi wymienić zalety miejskiego bratania się z naturą: redukcja tzw. wysp ciepła, naturalne filtrowanie powietrza (pochłanianie szkodliwych gazów i pyłów zawieszonych), zmniejszanie ryzyka powodzi, ale też sprzyjanie aktywności fizycznej mieszkańców, oddziaływanie relaksacyjne czy wręcz terapeutyczne itd. Jest więc o co walczyć. A poza tym zieleń dodaje miastu uroku.
Zasadnicze pytanie brzmi jednak: jaka to ma być zieleń?