Chodź do domu, Maluch, chodź pogłaskał pieska po głowie Kazimierz Nowak. Już jej nie wrócimy, choćbyśmy obaj bardzo tego chcieli.
Kundel o imieniu Maluch podniósł łeb i uważnie spojrzał w oczy swojego pana. Wiedział wszystko: iż jego ukochana pani odeszła, iż choćby stał przy nagrobku godzinami, już nigdy nie pogłaszcze go za uchem, nie podsunie ukradkiem pod stołem ciasteczka, które tak uwielbiał, choć pan surowo zabraniał. Pies ciężko westchnął i ruszyli w stronę przystanku tramwajowego. Droga była długa, ale nie mieli do kogo się spieszyć. Szli więc powoli, obaj wspominając tę, którą kochali najbardziej na świecie.
***
Kazimierz Nowak przeżył ze swoją Marysią tak zawsze nazywał żonę czterdzieści osiem lat. Żyli dobrze, w zgodzie. Tylko dzieci im się nie doczekali. Widocznie nie nasza dola mawiała Maria. Może nie jesteśmy godni, żeby komuś z nieba powierzyć wychowanie dziecka. Dlatego też Marysia odmówiła adopcji sieroty z domu dziecka, choć on nie miał nic przeciwko, ale nie nalegał. Po co, skoro serce nie ciągnęło jej do cudzych dzieci? Najpierw jeszcze mieli nadzieję, ale potem Pewnego dnia Marysia przyniosła do domu małego, bezdomnego szczeniaka. Reks, tak nazwali pierwszego pupila, który zastąpił im dziecko. Gdy Reks odszedł ze starości, długo płakali i postanowili, iż więcej nie przygarną żadnego zwierzęcia zbyt bolesna była strata. A dwa lata później Marysia wróciła z malutkim kociątkiem. Koty żyją długo uśmiechała się wtedy. Puszek może choćby nas przeżyć.
Dwadzieścia szczęśliwych lat minęło z Puszkiem, ale niestety, choć koty żyją dłużej niż psy, i tak krócej niż ludzie. Znowu przyszło im pochować swojego dzieciaka, a Marysia ciężko wtedy zachorowała. Pewnie ta strata podkopała zdrowie już niemłodej kobiety. Proponował wziąć kolejnego kotka, ale Marysia stanowczo odmówiła. Już jesteśmy starzy, sami niedługo odejdziemy, po co skazywać zwierzę na sieroctwo? Nie, Kaziu, żadnych więcej stworzeń, dożyjemy razem swojego wieku. I znów się z nią zgodził. Kochał swoją Marysię nad życie.
Minęły dwa lata. Pewnego dnia spacerowali po parku i podeszli do budki z lodami. Wręczył Marysi jej ukochany śmietankowy, mieli już iść w stronę fontanny, gdy nagle usłyszeli szelest za budką. Gdy ją obeszli, zastygli w miejscu wychudzony szczeniak gryzł opakowanie po lodach. Był tak chudy, iż głowa wydawała się nieproporcjonalnie duża w stosunku do ciała. Zobaczywszy ludzi, piesek porzucił papier i spojrzał na Kazimierza i Marysię wzrokiem pełnym wyrzutu i pytania. Kaziu, obiecaj mi szepnęła gorączkowo Marysia, ściskając dłoń męża. Obiecaj, iż przeżyjesz jeszcze przynajmniej dziesięć lat!
Wtedy on osłupiał, ale Marysia patrzyła tak, jakby od tego zależało ich życie. Nie namyślając się, powiedział: Obiecuję! Wtedy się uśmiechnęła, podniosła to kudłate coś i przytuliła do piersi. Tak w ich życiu pojawił się Maluch.
Kazimierz Nowak ciężko westchnął i spojrzał na Malucha. Pies natychmiast podniósł głowę i wpatrzył się w oczy pana, jakby czytał jego myśli, jakby mówił: Tak, tak, dokładnie tak to było.
Przeżyli razem jeszcze pięć szczęśliwych lat, wypełnionych radością, której źródłem był kudłaty Maluch. A trzy miesiące temu nagle zabrakło Marysi
Kazimierz mimowolnie jęknął, a Maluch natychmiast zawył żałośnie. Zostaliśmy sami, Maluch powiedział Kazimierz. Auuu-auuu! zawtórował pies.
Często chodzili na grób Marii, bo inaczej nie potrafili.
Dotarli na przystanek końcowy. Kazimierz usiadł na ławce. W piersi poczuł tępy ból nie silny, ale nieprzyjemny. Trzeba wrócić do domu, napić się słodkiej herbaty, zaraz będzie lepiej pomyślał, machinalnie pocierając lewą stronę klatki piersiowej. Maluch, zamiast siedzieć spokojnie, nerwowo krążył wokół ławki, co chwilę węszył przy twarzy pana i skomlał. Wszystko w porządku, Maluch. O, tramwaj, chodźmy.
Wsiedli. Podróż miała trwać około czterdziestu minut, ale ból narastał. Maluch coraz mocniej wtulał głowę w kolana pana. No już, Maluch, nic połowa drogi za nami
Nagle ból stał się ostry, trudno było oddychać, przed oczami zrobiło się ciemno Kazimierz stracił przytomność. W tym samym momencie Maluch zaczął głośno, rozpaczliwie szczekać. Nieliczni pasażerowie odwrócili się. Mężczyźnie słabo!
Tramwaj się zatrzymał, ludzie krzątali się wokół niego, czekając na karetkę. Maluch przestał szczekać, cicho siedział obok, błagalnie patrząc w oczy obcych: Pomóżcie, pomóżcie krzyczał jego wzrok.
Kazimierza zabrano do karetki. Maluch widział już takie auto i wiedział, iż nie wejdą tam z nim. Karetka ruszyła w tę samą stronę, co tramwaj, więc pies wrócił do środka. Myślał, iż tramwaj podąży za nią. Ludzie głaskali go po głowie, współczuli. Ktoś powiedział do konduktora: Nie wyrzucajcie psa, pewnie zna drogę do domu. Często ich widuję na tej trasie.
I zostawili go.
Gdy tramwaj, zatoczywszy koło, wrócił na przystanek końcowy przy cmentarzu, Maluch wysiadł. Stał, nie widząc nikogo wokół, pysk zwrócony w stronę szpitala, gdzie lekarze walczyli o życie jego pana. Jego oczy zdawały się patrzeć nie na świat zewnętrzny, ale gdzieś w głąb czegoś, o czym żaden człowiek nie ma pojęcia.
A Maluch w tym czasie toczył swoją własną, rozpaczliwą walkę o życie ukochanego pana. Czuł, iż lekarze sami nie dadzą rady. I gdy po chwili zrozumiał, iż jego wewnętrznej siły nie wystarczy pobiegł do tej jedynej, która choć leży pod kamienną płytą, wciąż może pomóc.
Współczesny świat utracił więź z naturą, więc nie wierzy w przekazywanie energii czy myśli na odległość. Nie wierzy w to, czego nie można dotknąć, zważyć, zmierzyć. Ale to nie znaczy, iż tego nie ma