— Helena Pawłowska, mówię ostatni raz! Albo zabierzesz te swoje graty z klatki schodowej, albo sama wyniosę je na śmietnik! — krzyczała Zofia Nowak, wymachując rękami przed drzwiami sąsiadki. — Co to za bezhołowie? Wózek jakiś zardzewiały, pudła stare, no i jeszcze rower przywlekłaś!
— Zosiu, uspokój się! — odparła Helena, wyglądając zza drzwi. — Wózek jest wnuczce potrzebny, jedzie na działkę. A rower to Józkowy, przecież on sport uprawia!
— Jaki Józek? Twój wnuk ma już trzydzieści lat! Kiedy ostatnio jeździł na tym rowerze?
— A tobie co do tego? Nikomu nie przeszkadzamy!
— Jak nie przeszkadzacie? Wczoraj się o ten rower potknęłam, mało nie upadłam! Noga mnie do teraz boli!
Helena westchnęła i zamknęła drzwi. Wiedziała, iż Zofia tak łatwo nie odpuści. Sąsiadka była z tych, którzy uważają za swój obowiązek pilnować porządku w całej kamienicy, pouczać innych, jak żyć, i w ogóle wtrącać się w nie swoje sprawy.
A zaczęło się pół roku temu, gdy Helena przeprowadziła się do córki do miasta. Mieszkanie dostała po śmierci teściowej, małe, ale przytulne. Córka Ania namawiała, by sprzedała dom na wsi i zamieszkała bliżej.
— Mamo, no co ty tam sama siedzisz? — przekonywała. — Sklep daleko, lekarz daleko, a jak coś się stanie? Tutaj wszystko pod ręką, i ja częściej będę wpadać.
Helena długo się opierała. Dom był jej gniazdkiem, gdzie przeżyła z mężem prawie czterdzieści lat. Każdy kąt przemawiał wspomnieniami. Ale zdrowie zaczęło szwankować, więc w końcu się zgodziła.
Przeprowadzka okazała się kłopotliwa. Tyle rzeczy się przez lata nazbierało! Helena nie mogła się zmusić, by wyrzucić to, co jeszcze mogło się przydać. Wózek dziecięcy, w którym woziła wszystkie wnuki, półki na książki, które mąż sam stawiał, stare fotografie w ramkach.
— Mamo, no gdzie ty to wszystko ciągniesz? — irytowała się Ania. — Przecież masz malutkie mieszkanie!
— Znajdę miejsce — upierała się Helena. — Toż to pamiątki!
I rzeczywiście, część rzeczy musiała zostawić na klatce. Tymczasowo, oczywiście. Wciąż miała zamiar uporządkować, coś oddać, coś wyrzucić, ale jakoś czasu brakło.
Zofia od razu zaczęła okazywać niezadowolenie. Najpierw aluzjami, potem wprost.
— Helena Pawłowska, długo ten muzeum tu będzie stać? — pytała, wskazując na wózek.
— Już niedługo posprzątam — odpowiadała Helena — po prostu czasu brak.
— Czas każdy ma taki sam — odpowiadała Zofia sucho.
Helena nie znosiła konfliktów. Zawsze starała się żyć w zgodzie, nie kłócić z sąsiadami. Na wsi wszyscy się znali, pomagali, zaglądali do siebie. Tutaj było inaczej. Ludzie żyli jak za kamiennymi murami, witali się na schodach, ale nie więcej.
— Słuchaj, Zosiu — postanowiła spróbować dogadać się — może nie kłóćmy się? Naprawdę niedługo posprzątam. Córka obiecała pomóc, ale ma teraz natłok w pracy.
— Jak długo jeszcze mam czekać? — nie ustępowała Zofia. — Minęło już pół roku!
— Nie pół roku, tylko cztery miesiące — poprawiła Helena.
— Bez różnicy! Chciałam po dobroci, a wy nie rozumiecie!
W tej chwili drzwi obok uchyliły się i ukazała się siwa głowa Marii Kowalskiej.
— Dziewczynki, co się stało? — zapytała cicho.
— A no, Marysiu — zwróciła się do niej Zofia — Helena Pawłowska klatkę schodową zaśmieciła, a sprzątać nie chce!
— Nie mówiłam, iż nie chcę! — zaprotestowała Helena. — Powiedziałam, iż posprzątam!
— Kiedy? — napierała Zofia.
— No czego się czepiasz jak pies kości! — nie wytrzymała Helena. — Przecież nikomu te rzeczy nie przeszkadzają!
— Mnie przeszkadzają! — krzyknęła Zofia. — I nie tylko mnie! Maria Kowalska, niech pani powie, czy to normalne, żeby na klatce był śmietnik?
Maria zmieszana spojrzała na obie.
— Nie wiem — bąknęła. — Mnie jakoś specjalnie nie przeszkadza…
— No widzisz! — ucieszyła się Helena. — Marysia jest normalna, ona rozumie!
— Marysia się— Marysia po prostu boi się powiedzieć prawdy! — warknęła Zofia, ale w jej głosie zabrzmiała już nuta niepewności, gdy spojrzała na kwitnące pelargonie w doniczkach, które same zasadziły tamtej wiosny.