Cena ukrytej tajemnicy: jak mężczyzna prawie stracił żonę

polregion.pl 2 dni temu

**Cena jednej schowki: jak Witek o mało nie stracił żony**

Siedziałam dziś w ogrodzie, rozwieszając pranie. Dzień był piękny, słońce prażyło jak w środku lata, a wszystko schnęło w mgnieniu oka. Jak zwykle, rzuciłam okiem przez płot na posesję sąsiadów. Tam, nerwowo biegając z kąta w kątek, czegoś szukał Witek. Widziałam, jak zaglądał pod gankiem, grzebał w szopie, sprawdzał pod ławką.

— Witku, co zgubiłeś? Wczorajszy dzień? — zażartowałam z uśmiechem.

Ale mężczyzna choćby się nie odwrócił, machnął ręką i zniknął w domu. Wzruszyłam ramionami i już miałam wrócić do siebie, gdy nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka wpadła zapłakana Tamara — żona Witka.

— Tamarko, co się stało?! — poderwałam się zaniepokojona.

— Jak on mógł? — powtarzała sąsiadka, nie mogąc powstrzymać łez. — Jak w ogóle mógł coś takiego pomyśleć?!

Bezradnie głaskałam ją po ramieniu, nie rozumiejąc sytuacji. Zawsze wydawało mi się, iż ci dwoje żyją w idylli — zero awantur, zero pretensji, tylko kwitnące rabatki i zapach domowego ciasta unoszący się z okna.

Tamara z Witkiem mieszkali w domku pod Warszawą. Ich posesja wyglądała jak z pocztówki — latem tonęła w kwiatach, zimą miał starannie odśnieżone ścieżki. Córka była już zamężna, a syn Jurek kończył technikum. Witek pracował jako inżynier, Tamara — jako krawcowa w lokalnej fabryce. My, sąsiedzi — ja i Andrzej — znaliśmy się od lat, razem świętowaliśmy imieniny i pomagaliśmy sobie nawzajem.

Witek miał jedną dziwną cechę: uwielał robić schowki. Chował pieniądze w różnych miejscach — w szopie, pod rabatką, choćby pod deską w altance. Nie dlatego, iż je ukrywał, po prostu tak czuł się pewniej. Potem zapominał, gdzie je schował, i zaczynał paniczne poszukiwania.

Tamara o tym wiedziała. Kiedyś, w młodości, się denerwowała, ale z czasem machnęła ręką — nie da się go przecież przestawić. Nigdy nie brała jego pieniędzy, choćby jeżeli je przypadkowo znalazła. Dwadzieścia sześć lat małżeństwa nauczyły ją cierpliwości.

Tego ranka znów widziałam Witka, jak biegał po podwórku w poszukiwaniu swojej „skarbonki”. Zaśmiałam się:

— Znowu zgubiłeś schowkę, głuptasie?

Ale nie minęło pół godziny, gdy do mojego domu wpadła Tamara z czerwonymi od płaczu oczami. Posadziłam ją, nalałam herbaty, postawiłam ciastka.

— Wyobraź sobie — wyjąkała Tamara — oskarżył mnie, iż ukradłam mu pieniądze! Powiedział: „Znalazłaś, wzięłaś i się nie przyznajesz!” To Witek! Ten sam, który zawsze mówił: „Ty jesteś dla mnie świętością!” A teraz jestem złodziejką?! Ja nigdy choćby nie dotknęłam jego schowek, choć natykałam się na nie setki razy!

Zaniemówiłam. Po Witku nie spodziewałabym się czegoś takiego. Tamara była cicha, troskliwa, najłagodniejsza kobieta pod słońcem. Obrazić ją — to jakby splunąć na ołtarz.

— Tamarko, nie się przejmuj. On sam sobie przypomni, znajdzie swoją „skrytkę” i będzie błagał na kolanach o wybaczenie.

— A ja już nie chcę! Za tydzień mam urlop — jadę do mamy na wieś. I nie wracam! Niech żyje sobie z tymi swoimi pieniędzmi!

Tymczasem Witek biegał po osiedli, szukając nie tylko gotówki, ale i żony. Wpadł do sklepu, gdzie pracowała Teresa, przyjaciółka Tamary.

— Tereska, Tamara tu nie była?

— Nie, nie widziałam. Co, zgubiłeś żonę? Wróci. Ona nie jest z tych, co uciekają.

Witek wracał do domu, ale po drodze natknął się na syna. Jurek szedł z Wiolą — swoją dziewczyną. W rękach trzymała bukiet czerwonych róż.

— Wiola, urodziny, tak? — zapytał Witek, przypominając sobie, iż syn prosił o pieniądze na prezent.

— Tak, dziewiętnaście! A wieczorem idziemy z kolegami na pizzę — odpowiedziała radośnie dziewczyna.

Witek się uśmiechnął, ale w środku coś go ukłuło. Przecież nie dał Jurkowi pieniędzy — był pewny. Skąd więc kwiaty?

Zadzwonił do syna:

— Jurku, skąd wziąłeś na prezent?

— Tato, wczoraj przypadkiem znalazłem na werandzie — pod pudłem. Szukałem plecaka, a tam była koperta. Zrozumiałem, iż to twoja schowka. Chciałem ci potem powiedzieć…

Witek zamilkł. Ze wstydu i ulgi ścisnął telefon:

— No dobra, synu… Nie zawiedź Wioli.

Teraz najważniejsze było znaleźć Tamarę. I przeprosić.

Zajrzał do nas. Andrzej naprawiał furtkę, zobaczył Witka i zaśmiał się:

— No i nabroiłeś, bracie. Tamara jest u nas, Irena ją pociesza. Żeby tak oskarżać żonę o kradzież… Masz szczęście, iż jeszcze nie spakowała walizek.

— Wiem… — mruknął winowajca. — No dobra, idę się kajać. A schowka, przy okazji, poszła Jurkowi na kwiaty dla dziewczyny.

— Dobry chłopak! — zawołałam z ganku. — A ty się zastanów, jak Tamarę udobruchać!

Witek się zamyślił, pobiegł do domu, zebrał wszystkie swoje „tajne” koperty, wsiadł do samochodu i odjechał. Po godzinie wrócił — z małą czarną torebką.

Podszedł do Tamary:

— Wybacz, głupi byłem. Nie wiem, jak mogłem tak pomyśleć. Wracaj, proszę.

Tamara spojrzała spode łba, ale widać było, iż jej serce już zmiękło.

— Nie wrócę… — powiedziała uparcie, ale już bez łez.

— Mam coś dla ciebie. Pamiętasz, w jubilerze patrzyłaś na tę zawieszkę? Zauważyłem.

Podał jej pudełeczko. Tamara drgnęła, otworzyła — delikatny złoty łańcuszek i zawieszka z jej znakiem zodiaku.

— Och, Witek… — szepnęła. I nie mogąc się powstrzymać, założyła go.

— No, teraz to co innego! — klasnęłam w dłonie. — Za taki prezent można wybaczyć każdą schowkę!

Śmialiśmy się długo. Zrobiłam kolację w ogrodzie, a historia o „zgubionej” schowce jeszcze długo będzie opowiadana na wszystkich sąsiedzkich spotkanWitek od tamtej pory nigdy więcej nie robił schowek, bo zrozumiał, iż największym skarbem jest Tamara, a nie pieniądze ukryte pod deskami.

Idź do oryginalnego materiału