Blizny i przyjaźń: historia niezwyciężonej duszy

4 godzin temu

Blizny i przyjaźń: historia niepokonanego ducha

Siedzę z Lilą na jej balkonie na 15. poziomie nowego bloku w podwarszawskim Wołominie. Lila z tatą i babcią przeprowadzili się tu cztery lata temu. Jej ojciec jest prawnikiem w firmie budowlanej, która stawiała ten blok. Mieszkanie wybrali z przestronnym balkonem specjalnie dla Lili, by mogła realizować swoją pasję. Ojciec mógł sobie na to pozwolić. Balkon jest ocieplony: podgrzewana podłoga, kaloryfery, ściany wyłożone fakturalną płytką przyjemną w dotyku. Lila ma obsesję na punkcie roślin doniczkowych i rybek akwariowych. W mieszkaniu jest pięć akwariów – po jednym w każdym pokoju i tu, na balkonie.

To akwarium narożne, z miękkim podświetleniem i skomplikowanym systemem filtracji, o którym nie mam pojęcia, a Lila potrafi opowiadać godzinami. W środku stoi ceramiczny zamek z arkadami i wieżyczkami. Rybki wypływają z jego okien jak strażnicy podwodnego królestwa. Cztery jaskrawo-pomarańczowe, których nazw wciąż zapominam, i jedna niezwykła – sum, którego Lila nazywa pterigoplichtem brązowym. To sanitariusz akwarium, czyściciel.

Lila wie o swoich rybkach wszystko. Jest aktywna na forach akwarystów, pisze artykuły dla specjalistycznych stron, gdzie jest szanowana. Z taką samą pasją podchodzi do roślin. Po przeprowadzce jej pokoje zamieniły się w kwitnące dżungle. Na balkonie pnie się bluszcz, wiszą doniczki z fiołkami, stoją miniaturowe świerki i bonsai.

Siedzimy w tej zielonej oazie, patrząc przez ogromne okno na Wisłę, dachy domów i park w oddali. Na dole huczy trasa wiodąca do Legionowa i Ząbek. Lila opowiada o wyprawie z tatą na jagody. Dotarli w takie ustronie, gdzie wjechał tylko ich terenówka. Nazbierali pełne kosze, potem trzy dni z babcią gotowały konfitury.

— Szkoda, iż tata teraz prawie nie bywa w domu. Pracuje choćby w weekendy. Pogoda wspaniała, a niedługo zaczną się deszcze i nigdzie nie wyjedziemy. Aniu, może spróbujemy jeszcze raz zrobić te zdjęcia? — Lila patrzy na mnie błagalnie.

Wzdycham. Idziemy do jej pokoju — równie zielonego i przytulnego jak balkon. Lila siada przed samodzielnie zrobionym białym tłem. Robię kilka zdjęć, potem próbujemy je obrobić na laptopie. Potrzebuje fotografii do dokumentów, ale zadanie wydaje się niemożliwe.

Zdjęcia nie wychodzą. Albo jestem kiepskim fotografem, albo chodzi o coś innego.

— Lili, przestań się przejmować. Na dole jest studio fotograficzne, pobiegnę, dogadam się.

Lila niechętnie się zgadza. Wdrapuje się na fotel na balkonie, otula kocem i odwraca się do okna.

Biorę klucze i zbiegam na dół. Fotograf — młody chłopak, nudzi się za ladą. Wyjaśniam, iż potrzebujemy zdjęć do dokumentów, ale sesja odbędzie się u nas, na 15. piętrze.

— To będzie kosztowało…

— Nie ważne ile. Zdjęcia są potrzebne dziś, koniecznie.

Wchodzimy na górę. Chłopak zamiera przed akwarium na balkonie, zachwycony rybkami. Kręcę się nerwowo.

— Rozumie pan… Proszę nie zwracać uwagi… Dziewczyna ma poważnie uszkodzoną twarz, dlatego nie przyszła do studia. Proszę…

— Spoko. Klient płaci, reszta to nie moja sprawa.

Wołam Lilę. Wychodzi, owinię w koc jak w kokon, siada w milczeniu przed tłem. Fotograf ustawia aparat, zerka na nią ciekawie.

— Gotowe. Proszę zdjąć koc.

Lila powoli odsłania twarz, prostuje się. Twarz fotografa blednie, w oczach maluje się szok.

— Cholera… — wymyka mu się.

— Proszę fotografować — mówi głucho Lila.

Szybko pstryka, a ja odprowadzam go do drzwi.

— Siostra?

— Nie, najlepsza przyjaciółka. Jest niesamowita, silna…

— Wierzę. Ale następnym razem uprzedź wcześniej.

— Uprzedzałam…

— Tak, ale kiedy zobaczyłem… Jak długo już tak wygląda?

— Dwadzieścia dwa lata.

— Cholera… Biedaczka.

Podaję mu pieniądze. Odmacha ręką:

— Za godzinę przyjdź, zdjęcia będą gotowe.

Wracam do Lili. Znów jest na balkonie, w kocu, ramiona drżą — płacze. Przytulam ją, głaszczę po głowie, kołyszę jak dziecko.

— Nic, Lili. Wszystko mija, i to minie. Patrz, liście w parku już żółte. Chcesz, żebym przyniosła twoje ulubione klonowe? A może lody? Zrobimy ucztę?

— Lody są w lodówce, Aniu. Jedz… Ja nie mam ochoty.

Dziesięć lat temu szłam korytarzem znanego mi szpitala w Warszawie. Mijające mnie pielęgniarki, lekarze, salowe uśmiechali się, witałam się ze wszystkimi.

Na dyżurce siedziała starsza pielęgniarka:

— Aniu, jak długo byłaś w domu? Cztery miesiące? Znowu się cerujesz?

— Tak, Tamaro. Oby ostatni raz.

— Zobaczymy, gdzie cię ulokować… Pierwszy oddział w remoncie, u nas tłok. choćby na dziecięcym łóżka ścisnęli.

Zajrzałam przez okno na dziecięcy. Dziesięć łóżeczek zamiast sześciu, wszystkie zajęte.

— Jest miejsce w 12. Pójdziesz?

— Półboks? Jasne!

Tamara westchnęła, uśmiechnęła się krzywo.

— Chodź. Tam jest dobra dziewczyna, Lila Kowalska. W waszym wieku. Tylko… do niej trzeba się przyzwyczaić. Też się poparzyła. Mocno.

— E, poparzenie. Widziałam i gorzej.

12. sala to prawie luksus. Prysznic, toaleta, mała lodówka, dwa funkcjonalne łóżka. Można choćby telewizor postawić.

Weszłam. Moje łóżko przy drzwiach było wolne. Przy oknie siedziała postać owinięta w koc po głowę. Pielęgniarka zapaliła światło, pomogła rozpakować rzeczy. Dziewczyna milczała, patrząc spod koca. Widać było tylko oczy.

— Lilu, to Ania. Jest dobra, wyłaź.

Pielęgniarka ściągnęła koc. Zastygłam. Lila nie miała twarzy. Brak włosów, uszu, zamiast nosa — otwory, warg prawie nie widać. Szyję podtrzymywał gorset z gąbki. Policzki były jedną blizną, jak moje plecy i nogi. Ale moje rany zasłaniało ubranie. A jej…

Jej oczy — ogromne, ciemnobrąJej oczy — ogromne, ciemnobrązowe — wydawały się obce na tym zniekształconym obliczu, ale gdy się uśmiechała, świat stawał się lżejszy.

Idź do oryginalnego materiału