Blizny i przyjaźń: historia niepokonanej duszy
Siedziałyśmy z Dorotą na jej balkonie na piętnastym piętrze nowego bloku na przedmieściach Katowic. Dorota z ojcem i babcią przeprowadzili się tu cztery lata temu. Jej tata jest prawnikiem w firmie budowlanej, która stawiała ten budynek. Mieszkanie wybrali z przestronnym balkonem specjalnie dla niej, by mogła realizować swoją pasję. Stać go było na to. Balkon był ocieplony: podłogowe ogrzewanie, kaloryfery, ściany wyłożone reliefową kafelkową mozaiką, przyjemną w dotyku. Dorota uwielbiała rośliny doniczkowe i ryby akwariowe. W mieszkaniu stało pięć akwariów – po jednym w każdym pokoju i to na balkonie.
To akwarium było narożne, z miękkim podświetleniem i skomplikowanym systemem filtracji, o którym nie miałam pojęcia, podczas gdy Dorota potrafiła opowiadać godzinami. W środku znajdował się ceramiczny zamek z arkadami i wieżyczkami. Ryby przepływały przez jego okna jak strażnicy podwodnego królestwa. Cztery jaskrawopomarańczowe, których nazw nigdy nie pamiętałam, i jedna wyjątkowa – sum, którego Dorota nazywała brązowym glonojadem. Był czyścicielem, sanitariuszem akwarium.
Dorota wiedziała o swoich rybach wszystko. Była aktywna na forach akwarystycznych, pisała artykuły dla specjalistycznych stron, gdzie ceniono jej wiedzę. Z takim samym zapałem oddawała się roślinom. Po przeprowadzce jej pokoje zamieniły się w kwitnące dżungle. Na balkonie wiły się bluszcze, wisiały doniczki z fiołkami, stały miniaturowe świerki i bonsai.
Siedziałyśmy w tej zielonej oazie, patrząc przez ogromne okno na Wisłę, dachy domów i park w oddali. Po prawej stronie w dole huczała droga prowadząca do Tychów i Mysłowic. Dorota opowiadała o wyjeździe z tatą po jagody. Zajechali w taki zakątek, gdzie dotarł tylko ich terenowy samochód. Nazbierali pełne kosze, a potem z babcią przez trzy dni gotowały konfitury.
— Szkoda, iż tata teraz prawie nie bywa w domu. Pracuje choćby w weekendy. Pogoda wspaniała, a niedługo zaczną się deszcze i nigdzie nie wyjedziemy. Aniu, spróbujmy jeszcze raz zrobić zdjęcie? — Dorota patrzyła na mnie błagalnie.
Westchnęłam. Poszłyśmy do jej pokoju — tak samo zielonego i przytulnego jak balkon. Usiadła przed samodzielnie przygotowanym białym tłem. Zrobiłam kilka zdjęć, potem próbowałyśmy je obrobić na laptopie. Potrzebowała fotografii do dokumentów, ale zadanie wydawało się niemożliwe.
Zdjęcia nie wychodziły. Albo byłam kiepskim fotografem, albo chodziło o coś innego.
— Dorotko, przestań się przejmować. Na dole jest studio fotograficzne, zaraz pójdę, dogadam się.
Niechętnie się zgodziła. Wdrapała się na fotel na balkonie, otuliła kocem i odwróciła się do okna.
Wzięłam klucze i pobiegłam na dół. Fotograf — młody chłopak — nudził się przy ladzie. Wytłumaczyłam, iż potrzebujemy zdjęć do dokumentów, ale zrobimy je w domu, na piętnastym piętrze.
— To będzie kosztować…
— Nie ważne, ile. Potrzebujemy ich na dziś, pilnie.
Weszliśmy na górę. Chłopak zastygł przed akwarium na balkonie, zachwycony rybkami. Kręciłam się niezręcznie.
— Proszę pana… Niech pan nie zwraca uwagi… Dziewczyna ma poważne blizny na twarzy, dlatego nie przyszła do studia. Proszę.
— Żaden problem. Klient płaci, reszta mnie nie obchodzi.
Zawołałam Dorotę. Wyszła, owinięta w koc jak w kokon, cicho usiadła przed tłem. Fotograf ustawiał aparat, zerkał na nią z ciekawością.
— Gotowe. Proszę zdjąć koc.
Powoli odsłoniła twarz, wyprostowała się. Fotograf zbladł, w jego oczach mignął przerażenie.
— Cholera… — wykrztusił.
— Rób pan — głucho powiedziała Dorota.
Szybko naciskał spust migawki, a ja odprowadziłam go do drzwi.
— Siostra?
— Nie, najlepsza przyjaciółka. Jest niesamowita, silna…
— Wierzę. Ale następnym razem uprzedź wcześniej.
— Przecież uprzedziłam…
— Tak, ale gdy zobaczyłem… Jak długo już tak wygląda?
— Dwadzieścia dwa lata.
— Cholera… Biedactwo.
Podsuwałam mu pieniądze. Odmachiwał się:
— Za godzinę przyjdź, zdjęcia będą gotowe.
Wróciłam do Doroty. Znów była na balkonie, w kocu, jej ramiona drżały — płakała. Przytuliłam ją, głaskałam po głowie, kołysałam jak dziecko.
— Nic, Dorotko. Wszystko mija, i to minie. Patrz, liście w parku już zupełnie żółte. Chcesz, żebym poszła po Twoje ulubione klonowe? Albo po lody? Zrobimy ucztę?
— Lody są w lodówce, Aniu. Jedz… Nie mam ochoty.
Dziesięć lat temu szłam znanym korytarzem szpitala w Katowicach. Spotkane pielęgniarki, lekarze, salowe uśmiechali się do mnie, witałam każdego.
Na dyżurce siedziała starsza pielęgniarka:
— Aniu, długo w domu byłaś? Cztery miesiące? Znowu do naprawy?
— Tak, Teresa Pawłowna. Mam nadzieję, iż ostatni raz.
— Zobaczymy, gdzie Cię ulokować… Pierwsze oddział w remoncie, u nas ciasno. choćby w dziecięcej sali łóżka ściśnięte.
Zajrzałam przez szybkę do dziecięcej. Zamiast sześciu łóżek — dziesięć, wszystkie zajęte.
— Jest miejsce w dwunastce. Pójdziesz?
— Półboks? Oczywiście!
Teresa Pawłowna westchnęła, uśmiechnęła się krzywo.
— Chodź. Tam jest dobra dziewczyna, Dorota Kowalska. W Twoim wieku. Tylko… trzeba się do niej przyzwyczaić. Też się poparzyła. Mocno.
— Ależ, poparzyła się. Widziałam i gorsze rzeczy.
Dwunasta sala — niemal luksusowa. Prysznic, toaleta, mała lodówka, dwa funkcjonalne łóżka. Można choćby telewizor postawić.
Weszłam. Moje łóżko przy drzwiach było wolne. Przy oknie siedziała postać, owinięta kocem po głowę. Pielęgniarka zapaliła światło, pomogła rozpakować rzeczy. Dziewczyna milczała, patrząc spod koca. Widać było tylko oczy.
— Dorotko, to Ania. Ona dobra, wychodź.
Pielęgniarka pociągnęła za koc. Zamarłam. Dorota nie miała twarzy. NieDorota wyciągnęła ku mnie swoją pokrytą bliznami dłoń, a w jej oczach, tych samych ciemnobrązowych co u ojca, odbijało się całe niebo, które nosiła w sobie.