Blizny i przyjaźń: historia niepokonanej duszy
Siedzimy z Elizą na jej balkonie na piętnastym piętrze nowego bloku na obrzeżach Wrocławia. Eliza z ojcem i babcią przeprowadzili się tu cztery lata temu. Jej ojciec jest prawnikiem w firmie budowlanej, która stawiała ten dom. Wybrali mieszkanie z dużym balkonem specjalnie dla Elizy, żeby mogła realizować swoją pasję. Ojciec mógł sobie na to pozwolić. Balkon jest ocieplony: podłogowe ogrzewanie, kaloryfery, ściany wyłożone fakturalną płytką, miłą w dotyku. Eliza ma obsesję na punkcie roślin doniczkowych i rybek akwariowych. W mieszkaniu jest pięć akwariów – po jednym w każdym pokoju i tutaj, na balkonie.
To akwarium jest narożne, z miękkim podświetleniem i skomplikowanym systemem filtracji, o którym nie mam pojęcia, a Eliza mogłaby opowiadać godzinami. W środku stoi ceramiczny zamek z arkadami i wieżyczkami. Rybki wypływają z jego okien jak strażnicy podwodnego królestwa. Cztery jaskrawo-pomarańczowe, których nazwy zawsze zapominam, i jedna wyjątkowa – sum, którego Eliza nazywa brązowym zbrojnikiem. To sanitariusz akwarium, czyściciel.
Eliza wie o swoich rybkach wszystko. Jest aktywna na forach akwarystów, pisze artykuły dla tematycznych stron, gdzie jest szanowana. Z równą pasją oddaje się roślinom. Po przeprowadzce do nowego mieszkania jej pokoje zamieniły się w kwitnącą dżunglę. Na balkonie pnie się bluszcz, wiszą doniczki z fiołkami, stoją miniaturowe świerki i bonsai.
Siedzimy w tej zielonej oazie, patrząc przez ogromne okno na Odrę, dachy domów i park w oddali. Po prawej stronie w dole huczy trasa prowadząca do Środy Śląskiej i Oławy. Eliza opowiada o wyprawie z ojcem po jagody. Zapędzili się w taką głuszę, iż tylko ich terenówka dała radę tam dotrzeć. Nazbierali pełne kosze, potem przez trzy dni z babcią smażyły konfitury.
— Szkoda, iż tata teraz prawie nie bywa w domu. Pracuje choćby w weekendy. Pogoda jest cudowna, a niedługo zaczną się deszcze i nigdzie nie wyjedziemy. Aniu, może spróbujemy jeszcze raz zrobić zdjęcie? — Eliza patrzy na mnie z prośbą.
Wzdycham. Idziemy do jej pokoju — równie zielonego i przytulnego jak balkon. Eliza siada przed samodzielnie przygotowanym białym tłem. Robię kilka zdjęć, potem próbujemy je obrobić na laptopie. Potrzebuje fotografii do dokumentów, ale zadanie wydaje się niemożliwe.
Zdjęcia nie wychodzą. Albo jestem kiepską fotografką, albo chodzi o coś innego.
— Eliz, przestań się przejmować. Na dole jest studio fotograficzne, zaraz zbiegnę, dogadam się.
Eliza niechętnie się zgadza. Wdrapuje się na fotel na balkonie, otula kocem i odwraca się do okna.
Biorę klucze do mieszkania i zbiegam na dół. Fotograf — młody chłopak, nudzi się przy ladzie. Wyjaśniam, iż potrzebujemy zdjęć do dokumentów, ale będziemy robić je w domu, na piętnastym piętrze.
— To będzie kosztować…
— Wszystko jedno, ile. Zdjęcia są potrzebne dziś, pilnie.
Wchodzimy na górę. Chłopak zamiera przed akwarium na balkonie, zachwycony, przyglądając się rybkom. Kręcę się nerwowo.
— Rozumie pan… Postaraj się nie skupiać… Dziewczyna ma poważnie zniszczoną twarz, dlatego nie przyszła do studia. Proszę.
— Bez problemu. Klient płaci, reszta mnie nie obchodzi.
Wołam Elizę. Wychodzi, owinięta w koc jak w kokon, siada w milczeniu przed tłem. Fotograf ustawia aparat, zerka na nią z ciekawością.
— Gotowe. Zdejmij koc.
Eliza powoli odsłania twarz, prostuje się. Twarz fotografa blednie, w oczach maluje się szok.
— Cholera… — wymyka mu się.
— Rób pan zdjęcia — głucho mówi Eliza.
Szybko naciska spust migawki, a ja odprowadzam go do drzwi.
— Siostra?
— Nie, najlepsza przyjaciółka. Jest niesamowita, silna…
— Wierzę. Ale następnym razem uprzedź wcześniej.
— Uprzedzałam…
— Tak, ale gdy zobaczyłem… Od ilu lat tak ma?
— Dwadzieścia dwa.
— Cholera… Biedactwo.
Podaję mu pieniądze. Odmacha ręką:
— Za godzinę przyjdź, zdjęcia będą gotowe.
Wracam do Elizy. Znów jest na balkonie, w kocu, ramiona drżą — płacze. Przytulam ją, głaszczę po głowie, kołyszę jak dziecko.
— Wszystko w porządku, Eliz. Wszystko mija, i to minie. Patrz, liście w parku są już całkiem żółte. Chcesz, żebym zbiegła po twoje ulubione klonowe? A może po lody? Urządzimy uczę?
— Lody są w lodówce, Aniu. Jedz… Nie mam ochoty.
Dziesięć lat temu szłam znanym korytarzem szpitala we Wrocławiu. Spotykane pielęgniarki, lekarze, salowe uśmiechali się do mnie, witałam się ze wszystkimi.
Na dyżurce siedziała starsza pielęgniarka:
— Aniu, długo byłaś w domu? Cztery miesiące? Znowu się cerujesz?
— Tak, Teresa Pawłowna. Oby ostatni raz.
— Zobaczymy, gdzie cię ulokować… Pierwsze oddział jest w remoncie, u nas ciasno. choćby w dziecięcej sali łóżka pozawalali.
Zajrzałam przez szybę do dziecięcej. Dziesięć łóżeczek zamiast sześciu, wszystkie zajęte.
— Jest miejsce w dwunastce. Pójdziesz?
— Półboks? Oczywiście!
Teresa Pawłowna westchnęła, uśmiechnęła się krzywo.
— Chodź. Tam jest dobra dziewczyna, Eliza Kowalska. W waszym wieku. Tylko… do niej trzeba się przyzwyczaić. Też się poparzyła. Mocno.
— Wielka rzecz, poparzyła się. Widziałyśmy już nie takie rzeczy.
Dwunasta sala — prawie luksus. Prysznic, toaleta, mała lodówka, dwa funkcjonalne łóżka. Można choćby telewizor postawić.
Weszłam. Moje łóżko przy drzwiach było wolne. Przy oknie siedziała postać, owinięta kocem z głową. Pielęgniarka włączyła światło, pomogła rozpakować rzeczy. Dziewczyna milczała, patrząc spod koca. Widać było tylko oczy.
— Elizko, to jest Ania. Jest dobra, wychodź.
Pielęgniarka ściągnęła koc. Zamarłam. Eliza nie miała twarzy. Nie było włosów, uszu, zamiast nosa — otwory, warg prawie niewidoczne. Szyję podtrzymySiedzimy tak w milczeniu, patrząc na migoczące światła miasta, bo między nami już dawno przestały być potrzebne słowa.