Zmartwychwstanie szczęścia w starym domku letniskowym

17 godzin temu

Stara chata, gdzie znów ożyło szczęście

Kazimierz zaprosił przyjaciół na swoją chatę. Po ich minach widać było, iż oczekiwali czegoś więcej. Niektórzy krzywili się, oglądając odrapane ściany i zarośnięty dziedziniec.

— A czego oni się spodziewali? — pomyślał Kazimierz, obserwując ich reakcje. — Myśleli, iż wiozę ich do pałacu? To stara babcina chata, nie żaden willowy domek…

Ale niedługo ruszył grill, mięso zaczęło skwierczeć, a z głośników popłynęła muzyka. Śmiech, żarty, pieczone kiełbaski, zapach dymu — wieczór stał się weselszy. Kiełbaski wyszły wyśmienicie, piwo lało się strumieniami, a całe towarzystwo rozochociło się.

Miejsce do spania też się znalazło. Jedni spali na starym kanapie, inni na rozłożonych na werandzie materacach. A rano wszyscy rozjechali się do domów — syci i zadowoleni.

Kazimierz został sam. Nie chciało mu się wracać do hałaśliwego miasta. Siedział w ciszy, przyglądając się starej zastawie w kredensie, gdy nagle z zewnątrz dobiegł głos:

— Hej, gospodarzu! Jest tam kto?

Wyszedł na ganek i zastygł. Na ścieżce stała dziewczyna — sympatyczna, z lekko zakłopotanym spojrzeniem. Patrzyła niepewnie.

— Pan… pan jest gospodarzem? Kiedyś mieszkali tu Jadwiga Stanisławowa i Jan Kazimierz. A pan kim jest?

— A ty kim jesteś? — rzucił ostro Kazimierz. — Wyglądam na oszusta?

Ale nagle dziewczyna uśmiechnęła się łagodnie, niemal ciepło.

— Nie, po prostu… dawno tu nie byłam. Kiedyś przyjaźniłam się z wnukiem pani Jadwigi. A pan, szczerze mówiąc, wcale nie jest do niego podobny.

— Nie podobny? — prychnął Kazimierz. — A ja jestem właśnie tym wnukiem — Kazimierzem. Tylko najwyraźniej pomyliłaś mnie z kimś innym.

Dziewczyna mocno się zaczerwieniła.

— Jestem Zosia. Byłeś przyjacielem mojego brata, Staszka. Często mnie podrzucaliście ze sobą, pamiętasz? Dałeś mi kiedyś cukierka przy ognisku, gdy piekliśmy kiełbaski…

Kazimierz przyjrzał się uważniej. I rzeczywiście — coś znajomego było w jej twarzy, szczególnie w tym rozradowanym spojrzeniu. Kiedyś, z dziesięć lat temu, biegała za nimi krok w krok, a on i Staś próbowali się od niej uwolnić.

— To ty? — zdziwił się. — Ta mała pieguska?

— No cóż, teraz już nie jestem taka mała — zaśmiała się Zosia.

Weszli do domu. Kazimierz postawił czajnik, a Zosia wyjęła z kredensu stare babcine filiżanki.

— Mogę? Zawsze marzyłam, żeby napić się z nich herbaty. Są takie piękne…

Pili herbatę, jedząc wczorajsze pierniczki. Zegar na ścianie znów zaczął tykać — Kazimierz nakręcił go po raz pierwszy od lat. Jakby dawno zapomniany dom zaczął znów oddychać.

— Szłam na grzyby, ale bałam się iść sama — przyznała Zosia, trzymając filiżankę oburącz jak dziecko.

— Lubisz grzyby? — uśmiechnął się Kazimierz. — To w weekend pójdziemy razem?

Sam był zdziwiony, jak łatwo mu z nią było.

Od tamtej pory zaczęli się spotykać. Wszystko, czego dotknęła Zosia, jakby ożywało. Umyła okna, wypolerowała stare szafy, poukładała pościel w szafie — starannie, według babcinego systemu.

— Tu wszystko jak nowe — dziwiła się. — Jakby twoja babcia wiedziała, iż będziemy tu razem mieszkać.

I rzeczywiście, stary dom jakby się obudził. Kazimierz naprawił ganek, pomalował okiennice. choćby stary motor dziadka znów odpalił. Życie znów się zakręciło.

— A ja choćby nie wiedziałem, iż można tak kochać — powiedział kiedyś cicho Kazimierz, gdy siedzieli przy ognisku.

— Ja też nie — odparła Zosia.

Gdy Kazimierz zdecydował się przenieść na pracę zdalną i zamieszkać na stałe w chacie, rodzice byli zaskoczeni.

— Zwariowałeś? W taką głuszę? — zawołała mama.

Ale Kazimierz tylko wzruszył ramionami. Tu było prawdziwie — las, rzeka, stary dom i… Zosia.

Babcia i dziadek przyjechali ich odwiedzić — tak, tylko popatrzeć.

Jadwiga Stanisławowa gładziła dłońmi drewniane ściany.

— Jakby dom na nas czekał — szepnęła.

A dziadek — ten wprost ożył. Wsiadł na motor, strzelał palcami, żartował. Prosił, by włączyć zabawkową kolejkę, którą Kazimierz dawno naprawił.

— Jak dobrze, iż nie porzuciliście tego miejsca — powiedział, patrząc na wnuka z cichą dumą. — My z babcią przeżyliśmy tu tyle szczęśliwych lat… A teraz znów tu będzie radość. Życie toczy się dalej.

— Babciu, dziadku, dziękuję wam za tę chatę — powiedział Kazimierz na pożegnanie. — Bez niej nigdy nie poznałbym Zosi.

A Zosia, stojąc obok, dodała:

— I dziękuję za wasze ciepło. Ono tu zostało. W każdej desce. W każdym tyknięciu zegara na ścianie…

A dom, stary, drewniany, z dziurawym dachem, znów oddychał. Żył. I rozbrzmiewał w nim śmiech. Śmiało się życie.

Idź do oryginalnego materiału