Stara chata, gdzie znów ożyło szczęście
Kazimierz zaprosił przyjaciół na swoją chatę. Po ich minach widać było, iż oczekiwali czegoś więcej. Niektórzy krzywili się, oglądając odrapane ściany i zarośnięty dziedziniec.
— A czego oni się spodziewali? — pomyślał Kazimierz, obserwując ich reakcje. — Myśleli, iż wiozę ich do pałacu? To stara babcina chata, nie żaden willowy domek…
Ale niedługo ruszył grill, mięso zaczęło skwierczeć, a z głośników popłynęła muzyka. Śmiech, żarty, pieczone kiełbaski, zapach dymu — wieczór stał się weselszy. Kiełbaski wyszły wyśmienicie, piwo lało się strumieniami, a całe towarzystwo rozochociło się.
Miejsce do spania też się znalazło. Jedni spali na starym kanapie, inni na rozłożonych na werandzie materacach. A rano wszyscy rozjechali się do domów — syci i zadowoleni.
Kazimierz został sam. Nie chciało mu się wracać do hałaśliwego miasta. Siedział w ciszy, przyglądając się starej zastawie w kredensie, gdy nagle z zewnątrz dobiegł głos:
— Hej, gospodarzu! Jest tam kto?
Wyszedł na ganek i zastygł. Na ścieżce stała dziewczyna — sympatyczna, z lekko zakłopotanym spojrzeniem. Patrzyła niepewnie.
— Pan… pan jest gospodarzem? Kiedyś mieszkali tu Jadwiga Stanisławowa i Jan Kazimierz. A pan kim jest?
— A ty kim jesteś? — rzucił ostro Kazimierz. — Wyglądam na oszusta?
Ale nagle dziewczyna uśmiechnęła się łagodnie, niemal ciepło.
— Nie, po prostu… dawno tu nie byłam. Kiedyś przyjaźniłam się z wnukiem pani Jadwigi. A pan, szczerze mówiąc, wcale nie jest do niego podobny.
— Nie podobny? — prychnął Kazimierz. — A ja jestem właśnie tym wnukiem — Kazimierzem. Tylko najwyraźniej pomyliłaś mnie z kimś innym.
Dziewczyna mocno się zaczerwieniła.
— Jestem Zosia. Byłeś przyjacielem mojego brata, Staszka. Często mnie podrzucaliście ze sobą, pamiętasz? Dałeś mi kiedyś cukierka przy ognisku, gdy piekliśmy kiełbaski…
Kazimierz przyjrzał się uważniej. I rzeczywiście — coś znajomego było w jej twarzy, szczególnie w tym rozradowanym spojrzeniu. Kiedyś, z dziesięć lat temu, biegała za nimi krok w krok, a on i Staś próbowali się od niej uwolnić.
— To ty? — zdziwił się. — Ta mała pieguska?
— No cóż, teraz już nie jestem taka mała — zaśmiała się Zosia.
Weszli do domu. Kazimierz postawił czajnik, a Zosia wyjęła z kredensu stare babcine filiżanki.
— Mogę? Zawsze marzyłam, żeby napić się z nich herbaty. Są takie piękne…
Pili herbatę, jedząc wczorajsze pierniczki. Zegar na ścianie znów zaczął tykać — Kazimierz nakręcił go po raz pierwszy od lat. Jakby dawno zapomniany dom zaczął znów oddychać.
— Szłam na grzyby, ale bałam się iść sama — przyznała Zosia, trzymając filiżankę oburącz jak dziecko.
— Lubisz grzyby? — uśmiechnął się Kazimierz. — To w weekend pójdziemy razem?
Sam był zdziwiony, jak łatwo mu z nią było.
Od tamtej pory zaczęli się spotykać. Wszystko, czego dotknęła Zosia, jakby ożywało. Umyła okna, wypolerowała stare szafy, poukładała pościel w szafie — starannie, według babcinego systemu.
— Tu wszystko jak nowe — dziwiła się. — Jakby twoja babcia wiedziała, iż będziemy tu razem mieszkać.
I rzeczywiście, stary dom jakby się obudził. Kazimierz naprawił ganek, pomalował okiennice. choćby stary motor dziadka znów odpalił. Życie znów się zakręciło.
— A ja choćby nie wiedziałem, iż można tak kochać — powiedział kiedyś cicho Kazimierz, gdy siedzieli przy ognisku.
— Ja też nie — odparła Zosia.
Gdy Kazimierz zdecydował się przenieść na pracę zdalną i zamieszkać na stałe w chacie, rodzice byli zaskoczeni.
— Zwariowałeś? W taką głuszę? — zawołała mama.
Ale Kazimierz tylko wzruszył ramionami. Tu było prawdziwie — las, rzeka, stary dom i… Zosia.
Babcia i dziadek przyjechali ich odwiedzić — tak, tylko popatrzeć.
Jadwiga Stanisławowa gładziła dłońmi drewniane ściany.
— Jakby dom na nas czekał — szepnęła.
A dziadek — ten wprost ożył. Wsiadł na motor, strzelał palcami, żartował. Prosił, by włączyć zabawkową kolejkę, którą Kazimierz dawno naprawił.
— Jak dobrze, iż nie porzuciliście tego miejsca — powiedział, patrząc na wnuka z cichą dumą. — My z babcią przeżyliśmy tu tyle szczęśliwych lat… A teraz znów tu będzie radość. Życie toczy się dalej.
— Babciu, dziadku, dziękuję wam za tę chatę — powiedział Kazimierz na pożegnanie. — Bez niej nigdy nie poznałbym Zosi.
A Zosia, stojąc obok, dodała:
— I dziękuję za wasze ciepło. Ono tu zostało. W każdej desce. W każdym tyknięciu zegara na ścianie…
A dom, stary, drewniany, z dziurawym dachem, znów oddychał. Żył. I rozbrzmiewał w nim śmiech. Śmiało się życie.