Galina Szymańska sięgnęła ostrożnie po dojrzałe jabłka na gałęzi. Plecy odpowiedziały znajomym bólem, ale nie zwróciła na to uwagi jabłek w tym roku było tyle, iż grzech nie zebrać. Kosztele udały się wyśmienicie: duże, pachnące, z lekką kwaskowością. Idealne na konfiturę, którą tak lubił jej zięć Marek. A wnuczka Zosia ucieszyłaby się z jabłecznika do herbaty, gdy przyjedzie na weekend.
„Mamo, znowu babrasz się z tą drabiną?” głos córki za plecami sprawił, iż Galina drgnęła. „Ile razy mam powtarzać? Zawołaj mnie albo Marka, my to zrobimy!”
Jolanta, jej córka, stała na ścieżce z rękami w biodrach. W białej bluzce i starannie ułożonych włosach wydawała się obca wśród jabłoni i grządek z koperkiem.
„Ależ, Jolu, przecież ostrożnie” uśmiechnęła się przepraszająco, schodząc z drabiny. „Po co was angażować? Macie i tak pełne ręce roboty.”
„Właśnie o to chodzi” skinęła głową Jolanta, odbierając matce kosz z jabłkami. „Marek od trzech dni grzebie w dokumentach, ja urywam się z klientami, a ty tu zdobywasz szczyty. Jak spadniesz, to co my z tobą zrobimy? Nie mam czasu wozić cię po szpitalach, mamo!”
Galina milczała. Co tu powiedzieć? Dzieci wyrosły, mają swoje życie, swoją pracę. Jolka z mężem prowadzą mały biznes sklep z materiałami budowlanymi. Ciągle w telefonach, na spotkaniach. Nie ma czasu dla matki.
„Mamo, musimy poważnie porozmawiać” Jolanta wyniosła kosz na werandę i wróciła do ogrodu. „Chodź, usiądźmy.”
Serce Galiny zabiło mocniej. Ten ton znała dobrze tak córka mówiła, gdy miała coś ważnego, ale nieprzyjemnego do powiedzenia.
Usiadły na starej ławce pod wiśnią. Galina sama kiedyś pomalowała ją na zielono. Farba miejscami się łuszczyła, ale jakoś nie było czasu w odnowienie. Teraz chyba już nigdy nie będzie.
„Mamo, pamiętasz, jak mówiliśmy z Markiem o rozszerzeniu biznesu?” zaczęła Jolanta, patrząc gdzieś ponad jabłoniami.
„Pamiętam, oczywiście” skinęła głową Galina. „Chcieliście otworzyć drugi sklep, na drugim końcu miasta.”
„Właśnie. I teraz wszystko się układa. Kredyt dostaliśmy, lokal znaleźliśmy. Ale potrzebujemy dodatkowych pieniędzy na remont i pierwsze zakupy towaru.”
Galina spięła się. Miała skromne oszczędności odłożone „na czarną godzinę”, ale oddałaby je córce bez wahania, gdyby tylko poprosiła.
„Jolu, jeżeli potrzebujecie pieniędzy…”
„Nie, mamo, nie o to chodzi” przerwała jej Jolanta. „Postanowiliśmy sprzedać działkę.”
„Co?” Galina nie wierzyła własnym uszom. „Jaką działkę?”
„Tę działkę, mamo” Jolanta wskazała ręką ogród. „Sąsiad Kowalczyk od dawna chciał powiększyć swój teren, zaoferował dobrą cenę. A nam pieniądze są potrzebne na już.”
Galinie zakręciło się w głowie. Sprzedać działkę? Jak to? Przecież to ich rodzinne gniazdo. Tutaj jeszcze jej mąż, Andrzej, własnymi rękami budował dom, sadził drzewa. Tutaj Jolka dorastała, na tych grządkach uczyła się obcować z ziemią. Trzydzieści lat spędzali tu każde lato, a po jego śmierci Galina wręcz przeprowadziła się tu na stałe od wiosny do późnej jesieni.
„Ale co… ze mną?” zapytała cicho. „Gdzie ja pójdę?”
„Mamo, przecież rozumiesz, iż w twoim wieku ciężko już samej na działce” Jolanta położyła jej dłoń na ramieniu. „Nie dasz rady sama utrzymać domu, ani ogrodu. Sad zaniedbany, dach przecieka. My z Markiem nie możemy tu ciągle być, żeby wszystko naprawiać. A ty masz mieszkanie w mieście, czyste, ciepłe. choćby nie myśl, iż chcemy cię wyrzucić na bruk.”
„Ale ja nie chcę do mieszkania” Galina poczuła, jak łzy napływają do gardła. „Jolu, ja tu żyję. Moje kwiaty, moje grządki, sąsiedzi, z którymi się przyjaźnię. Jak to możliwe?”
„Mamo, to nie podlega dyskusji” głos Jolanty stał się twardszy. „Decyzja zapadła. Kowalczyk daje dobrą cenę, już się uderzyliśmy w ręce. Dokumenty są przygotowywane. Masz dwa tygodnie, żeby się spakować. Co chcesz, zabierzesz do mieszkania, resztę… no, zobaczymy.”
„Dwa tygodnie?” Galina nie mogła uwierzyć. „Jak to tak szybko?”
„Lepiej szybko, niż się męczyć” odcięła Jolanta. „I jeszcze, mamo… działka jest oficjalnie na mnie i Marka, pamiętasz? Ty z tatą przepisaliście ją dziesięć lat temu, żeby nie było później problemów z dziedziczeniem.”
Galina pamiętała. Jakże nie pamiętać? Andrzej nalegał: „Lepiej teraz wszystko ogarnąć, póki żyjemy. Wiesz, jakie to potem może być piekło.” I zgodziła się. Jak mogła przypuszczać, iż własna córka wyrzuci ją z domu, który budowali własnymi rękami?
„Mamo, nie patrz tak na mnie” Jolanta wstała. „Nie robimy tego z dobrego serca. Biznes albo się rozwinie, albo padnie. Nie ma innej drogi. A działka… co to za działka? Kawałek ziemi, który tylko zabiera siły i pieniądze. Sama mówiłaś, iż plecy bolą od grządek.”
„Mówiłam z miłości” szepnęła Galina.
Wieczorem nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku w małej sypialni, patrzyła na sufit, który Andrzej sam obił boazerią, i myślała, jak to wszystko zostawi. Jabłonie, które sadzili, gdy Jolka miała pięć lat. Truskawki, z których podkradali owoce sąsiedzkie dzieci, a ona udawała, iż nie widzi. Altankę, gdzie latem piły herbatę z konfiturami z sąsiadkami.
Rankiem przyjechał zięć, Marek. Przywiózł jakieś pudła, worki na śmieci.
„Galina Szymańska, pomogę pani się spakować” zaproponował, unikając jej wzroku. „Co zabieramy do miasta, co zostawiamy?”
„Zostawiamy?” powtórzyła. „Komu zostawiamy, Marku? Kowalczykowi? On nie chce moich rzeczy. Dom pewnie zburzy, tylko ziemię mu trzeba.”
„No, może coś wyrzucimy” zawahał się zięć. „Meble stare, sprzęty… Jolka mówiła, iż w mieście kupicie nowe.”
„Za jakie pieniądze?” chciaGalina westchnęła ciężko, patrząc na jabłonie, które zostaną ścięte, a potem wyciągnęła z szuflady stary notes i zaczęła spisywać wszystkie przepisy na konfitury, by choć trochę tej letniej słodyczy zabrać ze sobą do miasta.