Nigdy bym nie pomyślała, iż znajdę się w tak absurdalnej, żeby nie powiedzieć głupiej, sytuacji. Z mamą dzwonimy do siebie codziennie – czasem choćby dwa razy: rano i wieczorem. Ale od dwóch dni nie mogłam się do niej dodzwonić – albo zrzucała połączenie, albo w ogóle nie odbierała. Zaczęłam się naprawdę martwić. Już miałam jechać do niej – może coś z telefonem? Zresztą nowy telefon dostała od Tomka na Dzień Kobiet, ale mama nie jest najlepsza z technologią.
I nagle – cud! Mama w końcu odebrała, ale jej głos brzmiał zimno, jakbym trafiła na rozmowę z urzędnikiem:
– No, słucham.
– Mamo, gdzie się podziałaś? Już się niepokoiłam, dwa dni nie mogłam się dodzwonić!
– Nie miałam czasu w rozmowy. Zwłaszcza o kotach – odcięła sucho.
Na początku nie zrozumiałam, o co chodzi, ale gwałtownie ułożyłam sobie wszystko w głowie. To przez naszą kotkę. Od miesiąca ratowaliśmy Lunę – naszą czarną piękność, której pełne imię brzmi „Lucjanna von Luna Fantazja”. Zaczęło się od złego samopoczucia, potem bieganina po klinikach, dziwne diagnozy, zastrzyki, tabletki, kroplówki – wszystko na nic. Lunie było coraz gorzej, a jedna z klinik omal jej nie zabiła.
Dopiero w trzecim miejscu trafiliśmy na prawdziwego weterynarza – doświadczonego, spokojnego, uważnego. USG, badania, diagnoza… Nalegał na operację. Bałam się, iż ją stracę, ale mu zaufałam – i słusznie. Przeszliśmy przez trudną rehabilitację: karmiłam ją łyżeczką, poiłam ze strzykawki, spałam obok na podłodze, żeby usłyszeć, jeżeli będzie gorzej. I Luna, na szczęście, wróciła do siebie. Już sama je, korzysta z kuwety, mruczy i znów się do nas przytula.
Na krótko przed tym, jak mama się obraziła, opowiadałam jej przez telefon, ile kosztowało leczenie. No wiesz – sumy niemałe. Mama wtedy westchnęła:
– Całe moje emerytury! Zwariowałaś?
Rozmowa skończyła się jakoś tak… nieciepło. Czułam, iż coś jest nie tak, ale zignorowałam to. A mama chyba przetrawiała to w głowie, aż w końcu coś w niej pękło.
Nie wytrzymałam i zapytałam wprost:
– Mamo… czy ty przypadkiem nie zazdrościsz mi Luny?
– Co?! Nie! Po prostu jakoś dziwnie: na kota wydajesz więcej niż na własną matkę!
– Ale ona była chora, mamo! Mam ją była uśpić?! Zresztą to by wyszło taniej niż operacja…
– Nie o to mi chodzi – mruknęła mama już mniej pewnie.
– Posłuchaj, wiesz przecież, iż z Tomkiem zawsze ci pomożemy. jeżeli czegoś potrzebujesz, powiedz – przyjadę, porozmawiamy, załatwimy. Przeleję ci pieniądze, kupimy, co trzeba. Wiesz przecież, iż jesteś dla nas najważniejsza, a Luna… no cóż, to też członek rodziny. Kochamy ją.
Mama zmiękła. Głos już nie był lodowaty i w końcu usłyszałam to, na co czekałam:
– No tak… pomagacie… dzięki. Po prostu nie rozumiem, jak można tyle wydawać na zwierzę.
– Bo je kochamy. I nie ma co porównywać. To nie jest wybór „albo-albo”. Kochamy i ciebie, i ją. Umówmy się tak – dzwoń od razu, gdy czegoś potrzebujesz, bo inaczej sama zacznę przyjeżdżać i sprawdzać, co masz w lodówce i apteczce!
– Kasiu, tylko nie rewizje – zaśmiała się mama. – Przepraszam, głupia byłam. Po prostu przyjedź, tak mi ciebie brakuje…
– Już jadę – uśmiechnęłam się. – I żebym twoich pierogów nie dostała!
Wieczorem przyjechaliśmy z mężem do mamy. Herbata, pierogi, rozmowy, śmiech. Wszystko po staremu. I podziękowałam Bogu w duchu, iż mam mamę – żywą, upartą, drażliwą, ale taką swoją. A z Luną wszystko już dobrze. Oby tak już zostało.