Nigdy bym nie pomyślała, iż znajdę się w tak absurdalnej, jeżeli nie głupiej, sytuacji. Z mamą dzwonimy do siebie codziennie – czasem choćby dwa razy: rano i wieczorem. Ale od dwóch dni nie mogłam się do niej dodzwonić: albo zrzucała połączenie, albo w ogóle nie odbierała. Zaczęłam się poważnie martwić. Już miałam jechać do jej domu w Warszawie – może coś z telefonem? Nowy telefon dostała od Tomka na Dzień Kobiet, ale mama nie jest za pan brat z technologią.
I wtedy – cud! Mama w końcu odebrała, ale jej głos był zimny jak u urzędnika w urzędzie skarbowym:
– Słucham cię.
– Mamo, gdzie ty byłaś? Już traciłam głowę, dwa dni nie mogłam się do ciebie dodzwonić!
– Nie miałam czasu w rozmowy. Zwłaszcza o kotach – odcięła się.
Na początku choćby nie zrozumiałam, o co chodzi, ale gwałtownie ułożyłam logiczną całość. Chodziło o naszą kotkę. Od miesiąca ratowaliśmy Lunę – naszą czarną piękność, a adekwatnie „Lunę von Warszawex Niepokonaną”, jeżeli już być precyzyjną. Zaczęło się od złego samopoczucia, potem bieganina po klinikach, dziwne diagnozy, zastrzywania, tabletki, kroplówki – wszystko na próżno. Lunie było coraz gorzej, jedna z lecznic niemal ją wykończyła.
Dopiero w trzeciej trafiliśmy na prawdziwego weterynarza – doświadczonego, spokojnego, rozsądnego. USG, badania, konsultacje… Nalegał na operację. Bałam się, iż ją stracę, ale zaufałam – i dobrze. Przeszliśmy trudną rehabilitację: karmiłam ją łyżeczką, poiłam ze strzykawki, spałam obok na podłodze, by usłyszeć, jeżeli będzie gorzej. I Luna, na szczęście, wróciła do siebie. Już sama je, korzysta z kuwety, mruczy i znów się do nas tuli.
Przed tą całą maminą urazą zadzwoniłam i przy okazji wspomniałam, ile kosztowało leczenie. No wiecie – sumy robiły wrażenie. Mama wtedy tylko westchnęła sięgająco:
– Pół mojej emerytury! Oszalałaś?!
Rozmowa skończyła się bez kłótni, ale i bez ciepła. Czułam, iż coś jest nie tak, ale zignorowałam to. A mama najwidoczniej trawiła te informacje, aż w końcu coś w niej pękło.
Nie wytrzymałam i, słysząc jej wyrzuty o „kocim obłędzie”, zapytałam wprost:
– Mamo… zazdrościłaś mi Luny?
– No co ty! Po prostu dziwne: na kota wydajesz więcej niż na własną matkę!
– Ale ona była chora, mamo! Miałam ją uśpić?! To, swoją drogą, tańsze niż operacja…
– Nie to miałam na myśli – mruknęła już mniej pewnie.
– Posłuchaj, wiesz, iż z Tomkiem zawsze pomożemy. jeżeli czegoś potrzebujesz, powiedz – przyjadę, pogadamy, załatwimy. Przeleję ci pieniądze, kupimy, co trzeba. Wiesz przecież – jesteś na pierwszym miejscu, a Luna… no, to też członek rodziny. Po prostu ją kochamy.
Mama zmiękła. Głos stracił lodowaty ton, a w słuchawce padły słowa, na które czekałam:
– No tak… pomagacie… dziękuję. Po prostu nie rozumiem, jak można tyle wydawać na zwierzę.
– Bo je kochamy. I nie warto porównywać. To nie jest wybór „albo-albo”. Kochamy i ciebie, i ją. Umówmy się – dzwoń od razu, gdy czegoś potrzebujesz. Bo sama zacznę przyjeźdżać i przeglądać twoją lodówkę i apteczkę!
– Kasia, tylko nie kontrole – rozśmiała się mama. – Wybacz, głupia byłam. Po prostu przyjedź, tak tęsknię…
– Już jadę – uśmiechnęłam się. – I żebym nie zastała pustego blaszaka po twoich sernikach!
Wieczorem z mężem byliśmy u mamy. Herbata, ciasta, rozmowy, śmiech. Wszystko jak kiedyś. I w duchu podziękowałam Bogu, iż mam mamę – żywą, upartą, drażliwą, ale taką swoją. A z Luną wszystko dobrze. I oby już tak zostało.
Prawdziwa miłość nie dzieli się na kategorie – obejmuje wszystkich, których cenimy. I czasem warto o tym przypomnieć choćby tym, którzy powinni wiedzieć to najlepiej.