Zatopiony w naturze

2 miesięcy temu
Zdjęcie: fot. Dawid Tatarkiewicz


Zamiast wstępu

Nim osiągnąłem cel dzisiejszej peregrynacji, czyli mostek nad Bogdanką, zatrzymało mnie stosunkowo szybkie pukanie w pniak topoli. Nie było też wybitnie mocne, co od razu nakierowało moje myśli na najmniejszego naszego dzięcioła pstrego – dzięciołka. Wytężałem wzrok, ale część pozostałości korony znajdowała się wysoko i była osłonięta przez liście innych drzew.

Istniało prawdopodobieństwo, iż może to tam siedzi ów niewielki jegomość, niemniej nie poddawałem się i usiłowałem go zlokalizować. Okazało się jednak, iż nie tyle siedział wysoko, co na innej topoli, schowanej za tą, o której już wspomniałem.

Chęć poobserwowania jego zachowania skłoniła mnie do sięgnięcia po lornetkę. Nim jednak wyjąłem ją z plecaka, zostało samo tylko miejsce po dzięciołku, pod hubą, a ten mały cieśla odleciał w sobie tylko znanym kierunku. Na jego miejscu pojawił się godny sukcesor – dzięcioł duży, samica. Poszukała chwilę pożywienia, po czym, przyglądając mi się bacznie, udała się do pobliskiej dziupli.

Piszę te słowa o dzięciolej robocie nie bez kozery. Oto w mieszkaniu nade mną w najlepsze trwa remont, panowie nie mają jednak dziobów, które emitują kojące stukanie lub werble. Oni mają inne narzędzia, które służą do pracy z betonem, tynkiem, cegłami etc. Zapewniają mi więc „atrakcyjne” warunki do pracy twórczej i pisania o dzięciołach…

fot. Dawid Tatarkiewicz

No więc, ta obserwowana przeze mnie samica, wleciała do swojej dziupli i zaczęła ją obrabiać, wychylając raz po raz na zewnątrz dziób pełen pyłu drzewnego, który w wyniku tej pracy powstawał i który wyrzucała, potrząsając energicznie głową. W koronach drzew żerowały ponadto sikory bogatki oraz modraszki. Towarzyszyły im zięby i kowaliki. Pojawił się – sądząc po wielkości – paszkot. Natomiast niżej spostrzegłem sikorę ubogą. Wydawałoby się, iż w lipcu, w dodatku o czternastej, czyli w szczycie gorąca, nic nie będzie się działo. A jednak…

… a jednak, mimo iż stałem w miejscu i nie ocierałem się o krzewy i trawy, zobaczyłem nad kostką zwinnie pomykające zwierzątko. Wszedłem co prawda kilka metrów w las, zbaczając z głównego traktu, niemniej żwawo – prawie jak mróweczka – maszerujący po mnie zwierz nieco mnie zaskoczył. Kształt miał znajomy, ale nie mrówczy. Okazało się, iż kleszcz w tak ciepły dzień potrafi przemieszczać się stosunkowo biegle. Sięgnąłem po niego i odpstryknąłem w głąb lasu. Kto trzymał w dłoni kleszcza ten wie, iż wcale nie tak łatwo się go pozbyć, gdyż odnóża ma czepliwe.

Mostek nad Bogdanką

Miejsce to malownicze. Dziwię się, iż dotąd nie spotkałem tu żadnej malarskiej duszy ze sztalugą.

Te moje rozważanie przerwał przenikliwy i ostry głos. Najpierw w oddali, ale stopniowo zbliżał się do mnie. Schowałem aparat fotograficzny i przygotowałem lornetkę, ale właśnie wtedy głos pojawił się w pobliżu. Rozdziawiłem buzię, ptak drapieżny próbował wylądować na niewielkim drzewie przede mną, ale czy to z braku wprawy, czy raczej zauważywszy mnie w kiepsko maskującej białej koszulce na brązowym tle mostu, poleciał dalej.

Nie użyłem ani lornetki, ani aparatu. Całość była zbyt zaskakująca i trwała zbyt krótko. Przypuszczam, iż miałem do czynienia z myszołowem, być może młodym jeszcze ptakiem.

Na moście leżały już opadnięte liście okolicznych olch, a na barierce widniał wygrawerowany napis, zaświadczający o gwałtownym uczuciu A do J, J do A lub – miejmy nadzieję – obustronnym i trwałym. Nie wiadomo kiedy wybiła piętnasta i choć pozornie nic się nie działo, to jednak naokół działo się życie, objawiające się zielonością i organizmami zwierzęcymi wśród niej ukrytymi.

Żyła również woda. Nie tylko w przenośni – wartko płynąc – ale również będąc pełna organizmów. Na nadbrzeżnych roślinach siedziała ważka – świtezianka. Na tafli wody pomykały nartniki. Nad powierzchnię wody wystawał spory kamień, a na nim siedziała mucha o oryginalnym, wydłużonym kształcie ciała.

W toni wodnej pływały ryby. Dzięki lornetce zidentyfikowałem cierniki oraz fakt, iż samce były jeszcze pięknie godowo wybarwione. Spodnia część ich ciała miała niesamowity żywoczerwony kolor. Myślę, iż mało kto spodziewałby się takich kolorów u rybki występującej w naszych wodach.

Radosnego tonu całości nadawały również motyle, spośród których pierwsze skrzypce grały (wśród słyszalnej i tutaj gry przedstawicieli prostoskrzydłych – koników) bielinki oraz rusałka admirał.

Powrót

Nie wiadomo, kiedy ten czas przeleciał. Pozostało zbierać się w drogę powrotną. Kiedy szedłem leśną ścieżką, moją uwagę zwrócił wesoły, dziarski głos pewnego ptaka o takim samym usposobieniu, o którym to ptaszku dziś myślałem, ale jeszcze go nie spostrzegłem.

Była to muchołówka szara. Wcale niełatwo wysłyszeć ją wiosną, kiedy co prawda śpiewa, ale stosunkowo cicho. Teraz odzywała się głośniej, żerując w tej okolicy. Przez pewien czas było ich więcej (zapewne grupa rodzinna), ale po chwili aktywny został jeden ptak. Obserwowałem go kilkanaście minut, gdyż łowy owadów w jego wykonaniu są zwyczajnie – jak to u muchołówek – najwyższej klasy, a jednym słowem: spektakularne.

Najwyższej klasy była też biel brzuszka najpewniej świstunki, którą przy tej okazji również zauważyłem, kiedy przemykała w milczeniu wśród bujnego tu listowia koron drzew. A na sam koniec, kilka metrów przede mną, w poprzek drogi zwinnie przemknęła jaszczurka zwinka.

Idź do oryginalnego materiału