Gdy tylko pociąg dojeżdżał do tego miasta, należało gwałtownie zamykać okna w przedziale i na korytarzu. Gdy się tego w porę nie uczyniło, duszące, aż szarobure opary wpełzały do wagonu, racząc nozdrza swą charakterystyczną wonią. To strasznie smutne – kiedyś przemysł był w jakimś sensie ważniejszy od zdrowia i życia człowieka.
Chcę wierzyć, iż już tak nie jest. Czy to jednak aby nie idealistyczna mrzonka?…
Minąłem więc ulicę Wałbrzyską i znalazłem się w tytułowym Lasku. Nie będę rozwodził się nad jakością tego drzewostanu. Za kilka lat, jeżeli człowiek nie zechce go „ulepszać” lub modelować, coś z niego wyrośnie. Ma do tego potencjał, w tym swoiste „refugia” ze starszymi drzewami. Jest miejscem, w którym mieszkańcy tej części Poznania mogą nieco wypocząć wśród zieleni. A już samo to jest wartością bezcenną w mieście.
Na sportowo
Postanowiłem od razu przygotować lornetkę, by nie umknął mi żaden czarny, a tym bardziej biały kruk. Jednak jako pierwsza odezwała się sroka. Równolegle usłyszałem ludzkie głosy spod sąsiadującego z laskiem „balonu”, w którym odbywał się trening tenisa ziemnego.
Jednocześnie powietrze raz po raz przeszywały motywujące krzyki dorosłych mężczyzn. Tak, tak! – na starcie miałem tu do czynienia z bardziej sportową niż przyrodniczą atmosferą. Domyślałem się bowiem, iż krzyki te pochodzą z gardeł trenujących nieopodal zdobywców korony mistrzowskiej w ostatnim sezonie piłkarskim: zawodników Lecha. Byli wyraźnie w dobrych nastrojach po ostatnim, wcale niełatwym zwycięstwie w ligowych rozgrywkach.
fot. Dawid Tatrkiewicz
Kiedy wszedłem na polanę, oprócz grupki dzieci w wieku szkolnym, będących… a jakże: na lekcji wychowania fizycznego (to: na ziemi), dojrzałem stadko przelatujących tu około trzydziestu droździków (to: na tle nieba). Zwykle słyszę ich charakterystyczne głosy (przeciągłe „gwizdy”) już po zmroku.
Chmury zaciągnęły niebo. Na dębach, bukach i klonach, które minąłem, iskrzyły jeszcze swymi barwami ostatnie liście jesieni. Jesieni, która niedługo całkiem „wyliścieje”. W pobliskim niskim lasku popiskiwały modraszki. Większy osobnik wyrwał właśnie mniejszej przedstawicielce tego gatunku obskubywany przez nią owoc robinii. W pobliżu przeleciała sójka, która chyba właśnie wybierała się za morze, ale jakoś nie mogła się wybrać.
Lasek jest dobrym miejscem do obserwacji zachowań ptaków, które, z racji częstego widywania tutaj reprezentantów naszego gatunku, mają prawdopodobnie mniejszy dystans ucieczki. Po prostu obecność spacerowiczów, biegaczy, rowerzystów – jest ich codziennością.
Fotograficznie i faktograficznie
Jako drugi wyciągnąłem z futerału aparat fotograficzny. Okazało się, iż motywów okołoprzyrodniczych w Lasku Marcelińskim nie brakuje. Chodząc po lesie, szukałem ujęć bazujących na przyrodzie, ale sięgających nieco głębiej, penetrujących tkankę ludzkiego ducha.
fot. Dawid Tatrkiewicz
W takim przyrodniczym miejscu ma ona (ludzka dusza) bliżej do Stwórcy niż w najładniejszych betonach. Tak sądzę. Wybrane efekty pracy fotograficznej towarzyszą temu tekstowi.
Mijałem kolejne żerujące modraszki. Te jednak nie bardzo się mną przejmowały. Gorzej z ludźmi, nieprzyzwyczajonymi do człowieka z aparatem fotograficznym na szyi, wypatrującego w lesie nie wiadomo czego. Stoi taki jegomość i patrzy na drzewo, które wszyscy mijają. Czego on tam szuka?!
-Te huby? – spytała mnie wreszcie kobieta w średnim wieku, która spacerowała po lesie ze swoją tak zwaną „drugą połówką” i psem. Przyznać trzeba, iż zaskoczyła mnie spostrzegawczością. Odpowiedziałem jej:
-Tak, ale nie tylko…
-Diese Hube – wyjaśniła swemu towarzyszowi, z którym rozmawiała właśnie po niemiecku. Przynajmniej tak usłyszałem, a czy było to adekwatne tłumaczenie? – nie będę rozsądzał.
Z turystami niemieckojęzycznymi mam zresztą bardzo dobre doświadczenia, gdy idzie o moje biologiczne korzenie. Badając ważki, a więc chodząc z niemałą siatką entomologiczną w okolicach Poznania, powiedzieli mi kiedyś „Dzień dobry!” – z niekłamanym wyrazem szacunku dla moich poczynań. Zrozumiałem wówczas, iż biolog środowiskowy to jest u nich „ktoś”!
fot. Dawid Tatrkiewicz
Tego nigdy nie oczekiwałem od moich rodaków, gdyż do czasu spotkania ze wspomnianymi turystami nie wiedziałem nawet, iż to w ogóle jest możliwe.
Za to, prowadząc badania w tym samym miejscu, usłyszałem kiedyś „Dzień dobry!” od policjantów, którzy widzieli w mojej siatce entomologicznej przedmiot mocno podejrzany. Co jestem sobie w stanie wytłumaczyć, ale sami Państwo rozumieją, iż z kolei takie potraktowanie bardzo mnie zasmuciło…
Ptasio i „lesio”
Wracając do tutejszej awifauny. Dominantem mojej wycieczki okazały się modraszki, ale spotykałem też kosy, czyże (w stadkach), bogatki i kowaliki. Słyszałem również dzięcioły, z których zobaczyłem żerującą samicę dzięcioła dużego.
Nagle rozległ się w lesie ptasi alarm – gdzieś w okolicy musiał pojawić się ptak drapieżny. Tym razem, wśród okolicznych gałęzi, nie udało mi się go dostrzec. Po kilkunastu sekundach w świecie ptaków, jak to się teraz często w świecie ludzkim określa, wszystko wróciło do normalności.
fot. Dawid Tatrkiewicz
Drugiego dnia moich obserwacji pogoda była już zupełnie inna. Tym razem wszedłem do Lasku od strony Osiedla Poetów. Powitała mnie bogatka. Świeciło słońce, a po niebie gnały białe obłoki.
Nad wodą naliczyłem siedem krzyżówek, a próbując wykonać fotografię, zainteresowałem tutejszego rowerzystę, pana w sile wieku. Spytał mnie, czy wiem, jakie drzewo fotografuję. To dało mi do myślenia i zacząłem przyglądać się portretowanej roślinie, idąc w swoich rozważaniach, chyba nieco z przekory, w kierunku buka. Drzewo jednak na buka nie wyglądało, a mój rozmówca określił je jako czeremchę amerykańską:
„Wszędzie jej pełno, wszędzie wchodzi…”.
Za chwilę wiedziałem już, iż mam do czynienia z niepoślednim fachowcem. Dobrze określił bowiem diagnostyczne cechy buka. Tak rozpoczęła się przeszłogodzinna konwersacja biologa z leśnikiem. niedługo przeszliśmy na pobliską plażę, gdzie w promieniach słońca było nam wyraźnie cieplej. Ale nie tylko nam: również ważkom – szablakom.
fot. Dawid Tatrkiewicz
To te „helikopterki”, które odznaczają się czerwonymi lub pomarańczowoczerwonymi odwłokami. Prezentowały tu, tego listopadowego dnia, pełnię swoich nadwodnych zachowań.
Konwersacja gwałtownie przeszła z tematów leśnych na tematy ogólnożyciowe, a choćby filozoficzne. Wreszcie, gdy zaszło słońce, do głosu doszedł przeszywający wiatr, który najpierw doprowadził do „zniknięcia” ważek, a ostatecznie również do zakończenia rozmowy – każdy z nas musiał zacząć się ruszać, by nie przemarznąć.
Drapieżne zakończenie
Zrobiłem więc sporą pętelkę po Lasku, by zakończyć w miejscu rozpoczęcia dzisiejszej peregrynacji. Tu, moją uwagę przykuły swoim pojawieniem się raniuszki. Podziwiałem zwłaszcza jednego o oryginalnie ubarwionej głowie. Rozweselały jesienny las, żwawo przemieszczając się pośród gałązek. Wraz z bogatkami bawiły się dobrze, jednak do czasu.
W pewnym momencie usłyszałem za sobą głuche „pyk!”, jakby ktoś uderzył w suche liście. choćby nie wiem, czy zdążyłem się obejrzeć, gdy z mojej lewej strony, kilka metrów ode mnie, przeleciał najprawdopodobniej krogulec.
Pięknie wybarwiony ogon śmignął mi przed nosem. Drapieżnik nie był sam. Trzymał w szponach bodajże raniuszka, o ile dobrze dojrzałem przez ten ułamek sekundy, kiedy mogłem go podziwiać przy sobie.
Nie ma się co obrażać na drapieżniki. Niezmiennie pełnią w lesie niezmiernie istotną rolę. I, wiadomo, też muszą się odżywić, by żyć – polują przecież nie dla fanaberii lub przyjemności. Ot, życie!…