Wyprawa do El Dorado – recenzja gry planszowej

1 rok temu

El Dorado, miasto ze złota. Marzenie podróżników i poszukiwaczy przygód z całego świata. Ty również możesz stanąć na czele ekspedycji, przedzierać się przez dżunglę, przeprawiać przez rzeki i odwiedzać wioski, aby w końcu stanąć na progu złotego miasta. Musisz się jednak spieszyć, bo nie tylko Ty chcesz dotrzeć do tego skarbu. Wyścig właśnie się rozpoczął!

Wyprawa do El Dorado to gra autorstwa jednego z najbardziej rozpoznawalnych i utytułowanych twórców, słynnego doktora Reinera Knizii. Zabawa została przewidziana dla od 2 do 4 graczy powyżej 10 roku życia i powinna zająć mniej więcej 45 minut. Podstawową mechaniką gry jest mój ulubiony deckbuilding. Tutaj został połączony z wyścigiem, a grę wygrywa ten, kto pierwszy dotrze do legendarnego El Dorado.

Okładka z ilustracją Vincenta Dutrait. Fot. Paweł Witkowski

PRZYGOTUJMY ZABAWĘ

Zasady są adekwatnie dosyć proste. Jest kilka rzeczy, o których w trakcie rozgrywki należy pamiętać, ale o tym później. Najpierw przygotujmy się do zabawy! Najważniejsze są dla nas dwie rzeczy – plansza oraz karty. Te drugie zawsze szykujemy tak samo, więc od nich zacznijmy.

Każdy gracz dostaje swoją talię startową składająca się z 10 kart. Początkowe karty są identyczne, więc to tylko kwestia wybrania ulubionego koloru. Do tego dobieramy sobie pionek (dwa o ile gramy w wariancie dwuosobowym) i planszetkę. Pozostałe karty musimy podzielić w odpowiedni sposób, dlatego warto mieć to zawsze na uwadze, chowając grę po zabawie. To później znacznie ułatwi przygotowanie. Otóż musimy rozdzielić 54 karty na 18 stosów, każdy składający się z 3 identycznych. Część z nich, odpowiednio oznaczonych, ląduje na rynku i będą dostępne do zakupu od początku gry. Pozostałe układamy gdzieś w pobliżu, wykorzystamy je w toku rozgrywki.

Druga sprawa to przygotowanie planszy. Tutaj cały myk polega na tym, iż gra pozwala nam niemal dowolnie tworzyć trasę wyścigu. Oprócz startowego kafla mamy jeszcze 6 dużych i 2 małe kafle, wszystkie dwustronne. Instrukcja podrzuca nam kilka różnych pomysłów na trasy o różnych poziomach trudności, ale możliwości jest znacznie więcej. Dobra, mamy gotowe karty, mamy planszę, w sumie to możemy grać.

TO JAK SIĘ GRA?

Jak już wspomniałem, zasady są całkiem proste. Gracze w swojej turze zagrywają karty w celu poruszenia swoim pionkiem i/lub zakupu kolejnych kart. W ciągu rozgrywki rozbudowujemy swoją talię, dając sobie coraz więcej możliwości przedzierania przez dżunglę.

Gracz w turze ma do dyspozycji 4 karty z ręki i kilka możliwości ich użycia. Podstawowa i najczęściej wykorzystywana to ruch pionkiem. Aby to zrobić należy zagrać kartę z symbolami, które znajdują się na docelowym polu. Głównie będą to maczety (dżungla), monety (wioski) lub wiosła (rzeki i jeziora). Ich ilość ilustruje stopień trudności dostania się w dane miejsce – wartkość nurtu czy gęstość dżungli. Cały myk polega na tym, iż jedna karta to jeden ruch. Oznacza to, iż liczba symboli na karcie musi być taka sama lub większa niż na polu, na które chcemy się przedostać. Na poszczególnych polach (obozy oraz rumowiska) musimy po prostu odłożyć określoną liczbę kart z ręki: na stos kart odrzuconych lub do pudełka.

Kafle planszy, Fot. Paweł Witkowski

Drugą opcją jest zagranie karty specjalnej (różowej), która daje nam jakieś nowe możliwości lub bonusy. Możemy dzięki niej np. przemieścić się na dowolne sąsiadujące pole. Trzecią możliwością jest zakup z rynku, który nieco różni się od ruchu, ponieważ do zakupu JEDNEJ karty z rynku możemy wykorzystać dowolną ich liczbę z naszej ręki. Zakup ląduje na naszym stosie kart odrzuconych, razem ze wszystkim, co wykorzystaliśmy w danej turze.

Na koniec tury uzupełniamy rękę do 4 kart. Możemy sobie zostawić te niewykorzystane, możemy je równie dobrze odrzucić, aby mieć 4 zupełnie nowe. Wszystko zależy od naszej taktyki. W momencie, kiedy nasza talia okazuje się pusta, przetasowujemy stos kart odrzuconych i tworzymy nową pulę kart do dobierania, teraz już powiększoną o wszystko to, co zdołaliśmy dokupić. I tak sobie gra trwa, tura po turze, aż któryś z graczy doprowadzi swojego pionka do tytułowego El Dorado. Taka osoba staje się zwycięzcą, chyba iż w tej samej rundzie kilku graczy doszło do samego końca planszy. W tej sytuacji jeszcze tylko sprawdzamy, kto zebrał po drodze więcej blokad umieszczonych na początku pomiędzy kaflami planszy. o ile tutaj też jest remis, to sumujemy punkty z blokad i w ten sposób zostaje wyłoniony zwycięzca. Prawda, iż nieskomplikowane?

A WYKONANIE?

Gra wygląda naprawdę dobrze. Może nie porywać, ale nie ma się do czego przyczepić. Vincent Dutrait przygotował piękne, pełne żywych kolorów ilustracje, które też świetnie pasują do klimatu dziewiętnastowiecznej wyprawy w głąb niezbadanej dżungli. Bohaterowie oraz ekwipunek na kartach wyglądają świetnie, a gra robi wszystko co się da, żeby chociaż obrazem wprowadzić nas do swojego świata. Warto jednak nadmienić, iż osobiście jestem wielkim fanem twórczości francuskiego artysty i jego prace zawsze traktuję jako wartość dodaną.

Wykonanie elementów też stoi na przyzwoitym poziomie. Kafle planszy są wykonane z dość grubego, solidnego kartonu, a ilustracje są bardzo czytelne i nie pozostawiają żadnych wątpliwości. To samo zresztą tyczy się kart, które nie dość, iż są ładne, to również solidne. No w zasadzie wykonanie to element, do którego ciężko się przyczepić.

NO TO JAK SIĘ GRAŁO?

To tyle zasad i innych, mniej ważnych rzeczy. Teraz przejdźmy do samego gameplay’u, który, krótko mówiąc, jest naprawdę przyjemny. Oczywiście to nie jest tak, iż nie mam uwag, i za chwilkę do nich przejdziemy, ale całościowo to się naprawdę fajnie spina oraz daje sporą satysfakcję. Tym bardziej, iż rzeczy, do których się przyczepię, wynikają głównie z moich przyzwyczajeń i dla wielu graczy nie będą minusem. Otóż początkowo gra była dla mnie nieco nieintuicyjna przez konieczność zagrywania pojedynczych kart przy ruchu, zwłaszcza iż już przy ich zakupie mogliśmy je ze sobą łączyć. Robienie kombosów z kart, kolejność ich zagrywania itp. to dla mnie zawsze najważniejsze elementy dobrego deckbuildera, jak np. w Legendary. Tutaj zostało to jednak mocno ograniczone. Na samym początku ciężko było mi się przestawić, iż nie mogę np. zagrać dwóch kart i wejść do dżungli. Tylko to choćby nie jest prawdziwy zarzut do gry, bo ja doskonale rozumiem z czego to wynika i taki mechanizm naprawdę dobrze działa, wymusza planowanie i trochę większą elastyczność.

Przyczepić się jeszcze można do rozgrywek dwuosobowych, chociaż też troszkę na siłę. Bo to nie jest tak, iż w takim wariancie gra nie działa – działa i to naprawdę nieźle. Zasadniczą różnicą jest prowadzenie dwóch pionków zamiast jednego. Wygrywa gracz, który pierwszy doprowadzi obie swoje figurki do El Dorado. Daje to fajne możliwości strategiczne, możemy w jakichś newralgicznych miejscach przyblokować jednym pionkiem przeciwnika, zmusić go do obrania innej, trudniejszej trasy. Zabawa w więcej osób daje jednak więcej emocji. Sytuacja na planszy zmienia się o wiele częściej, a my skupiamy się bardziej na sobie niż na rywalach. To samo tyczy się zakupu kart, czyli kolejnego elementu, który trudniej zaplanować przy większej liczbie rywali, bo rynek jest „mielony” dużo szybciej.

Fot. Paweł Witkowski

Tak poza tym, to grało się znakomicie. Przy grze bawią się zarówno nowicjusze jak i bardziej zaawansowani gracze. To samo zresztą tyczy się kategorii wiekowej. Młodsi i starsi często idą łeb w łeb, przy czym wszyscy mają taką samą satysfakcję z rozgrywek. Pudełkowe 10+ wydaje mi się faktycznie optymalne, chociaż wychowywany na planszówkach 8 latek też sobie pewnie poradzi. Prostota zasad w połączeniu z emocjonującym wyścigiem okazuje się przepisem na sukces. Tym bardziej, iż nie się tutaj „lecieć na pałę”, trzeba sobie ruchy nieco poplanować i budować talię z głową. Sprawia to, iż obok angażującego wyścigu mamy kilka naprawdę niełatwych decyzji do podjęcia, które mogą rzutować na całą rozgrywkę. Gra mimo to jest dość dynamiczna i faktycznie można zamknąć się w 45 minut, chociaż sporo czasu potrafi zająć setup. No i przez swoją modularną planszę, którą możemy budować na mnóstwo różnych sposobów, plus 18 stosów kart, gra jest naprawdę stołożerna i wymaga sporo miejsca. Nie jest to wada sama w sobie, ale bywa ciasno przy stole, więc warto na to zwrócić uwagę.

NO TO OCEŃMY

Wyprawa do El Dorado to kawał naprawdę udanej gry. Chociaż w środowisku jest traktowana jako gateway i stawiana obok m. in. Wsiąść do Pociągu, to myślę iż i weterani planszówek mogą dać jej szansę. Idealna na niedługą partię, która wywoła sporo emocji ale da też miejsce na kombinowanie. Jak miałbym grę jednak targetować do konkretnej grupy odbiorców, to najbliżej jej do klasycznej gry familijnej. Dla mnie to jest 8/10. Oznacz to tytuł, który z całą pewnością na mojej półce zostaje i do którego chętnie wrócę co jakiś czas. Może nie byłby to mój pierwszy wybór, zwłaszcza w kontekście deckbuilderów, bo tutaj zawsze chętniej sięgnę chociażby po moje ukochane Legendary Marvel the deckbuilding game. Nie znaczy to jednak, iż Wyprawa… nie daje mi frajdy. Wręcz przeciwnie i już nie mogę doczekać się rozgrywek z rozszerzeniami!

Gra przygotowana do rozgrywki, Fot. Nasza Księgarnia

Wyprawa do El Dorado w serwisie Planszeo.pl

Tytuł Wyprawa do El Dorado
Wydawca Nasza Księgarnia
Twórcy Reiner Knizia
Wiek 10+
Czas rozgrywki 45 minut
Liczba graczy 2 – 4
Grę do recenzji przekazało nam wydawnictwo Nasza Księgarnia, za co bardzo dziękujemy. Nie wpłynęło to na ostateczną ocenę.

Postaw nam kawę wpisując link: https://buycoffee.to/popkulturowcy
Lub klikając w grafikę

Źródło głównej grafiki: materiały promocyjne // Nasza Księgarnia


Idź do oryginalnego materiału