— Myślę, iż wychowaliśmy was po to, byście nam pomagali. Dałam ci najwięcej, więc i więcej pomocy powinnam dostać. Czy zapomniałaś już o mieszkaniu?
Głos mamy w telefonie brzmiał stanowczo, jak walec przejeżdżający po nerwach. Kinga przycisnęła słuchawkę ramieniem, jedną ręką trzymając garnek, a drugą mieszając płatki owsiane.
— Mamo, ale już się umówiliśmy. W sobotę jedziemy z Bartkiem do jego rodziców — starała się ukryć nerwowość w głosie. — Obiecaliśmy pomóc w ogrodzie. Mają mnóstwo roboty.
— A u mnie wszystko samo się zrobi? — sarkastycznie zapytała Wanda, prychając. — Magazynier znów się napił. Trzeba przenieść pudła. Pomóżcie. Przyjedziecie rano, do obiadu skończymy. Wtedy pojedziecie na ten wasz ogródek.
Kinga osunęła się na krzesło, czując, jak przyspiesza jej puls. Te rozmowy zawsze wyglądały tak samo. Mama nigdy nie prosiła. Wymagała. A jej argumenty były ciężkie, żelazne, przepełnione moralnym długiem. A może choćby długiem w czystej postaci.
— Mamo, już obiecaliśmy. I tak widują się z nami rzadko. Nie mogę tak odwołać — powtórzyła, choć wiedziała, iż to bez sensu.
— Ach, tak? — Wanda podniosła głos. — Więc dałam córce tak wiele, a ona i tak patrzy w lewo?
Kinga zamknęła oczy. No i zaczęło się…
— Pamiętasz wasze wesele? Kto wam dał pieniądze na mieszkanie? Teściowie? Oni ledwo własny remont ogarniają, żyją w ruderze. Gdyby nie ja, do dziś skakalibyście po wynajmowanych.
Bartek słyszał wszystko z sąsiedniego pokoju. No, prawie wszystko. Resztę można było wyczytać z reakcji żony. Stał już w drzwiach kuchni, oparty o futrynę, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Kinga niemal czuła jego wzrok na sobie. gwałtownie odłożyła telefon i spojrzała na męża.
— Wszystko słyszałeś? — zapytała ostrożnie.
— Wystarczająco — odparł krótko. — Niech więcej w ogóle nie dzwoni. Myśli, iż nas kupiła?
Kinga chciała zaprotestować, ale słowa utknęły jej w gardle. Rozumiała Bartka. Za każdym razem, gdy mama „przypominała” im o swojej pomocy, czuła się, jakby nie mieszkała we własnym mieszkaniu, tylko wynajmowanym. A wynajmującym była jej własna matka.
Bartek wyszedł na balkon, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Drzwi zatrzasnęły się tak głośno, iż Kinga drgnęła.
Siedziała ze splecionymi na głowie dłońmi. Na początku myślała, iż mama po prostu się martwi, chce, by córka miała lepiej. Ale w tej beczce miodu coraz wyraźniej czuć było dziegieć.
Na weselu Wanda była w swoim żywiole. Wyszła w ognistoczerwonej sukni, jakby to nie córka wychodziła za mąż, tylko ona sama. Wspaniały stół, muzycy, dwóch prowadzących… Wszystko dzięki Wandzie.
Gdy przyszło do wręczania prezentów, matka wstała, uniosła wysoko kopertę i powiedziała z uśmiechem:
— Drogie dzieci, to wasz start w życie. Chcę, by wam się udało. Oto od mnie…
I wymieniła kwotę. Nie po cichu, nie na ucho, ale tak, by słyszeli wszyscy, włącznie z teściami.
Kinga poczuła, jak Bartek ściska jej dłoń pod stołem. Jego rodzice — Weronika i Kazimierz — wręczyli kopertę później, skromnie, bez podawania kwoty, ale z ciepłem w oczach.
— Nie jesteśmy bogaci, ale dajemy z serca — powiedział Kazimierz, czerwieniąc się. — Życzymy wam szczęścia i cierpliwości. A przede wszystkim, byście umieli siebie słuchać.
Wanda w tym momencie zajęta była rozmową z dalekim krewnym. Słowa teścia ją nie poruszyły. Dla niej ważniejsze były liczby.
Kinga spojKinga spojrzała na swoją rodzinę zgromadzoną w ogrodzie, poczuła spokój i zrozumiała, iż prawdziwa miłość nie wymaga spłacania długów.