Gdy myślimy o Tonga, pierwsze skojarzenie to Hunga Tonga-Hunga Ha’apai – wulkan znany ze spektakularnej erupcji – albo Home Reef, najmłodszy z tamtejszych wulkanów. Jednak najbardziej aktywnym wulkanem w całym archipelagu jest Tofua. Zdjęcia satelitarne sugerowały, iż może znajdować się tam czynne jezioro lawy – i to właśnie ono stało się głównym celem naszej wyprawy.
Kiedy we wrześniu ubiegłego roku pojawił się pomysł wyprawy na Tonga, wydało mi się to z początku niemal niemożliwe. Ten kraj jawił się jako odległy, niedostępny, a gdy spojrzałem na mapę – uświadomiłem sobie, jak bardzo oddalona jest ta wyspa. Pomyślałem: fajnie by było, ale jak tam dotrzeć? Czym? Jaką trzeba mieć łódź, żeby w ogóle się tam dostać? Zgodziłem się od razu, nie zdając sobie sprawy, jak trudne będzie to przedsięwzięcie. Nie chciałem choćby wiedzieć, czym będziemy płynąć (na Vanuatu, w drodze na Lopevi, o mały włos łódka nie wywróciła się do góry nogami).
Daty naszej wyprawy zmieniały się. Ustaliliśmy w końcu, iż będzie to lipiec.
Najpierw czekały mnie loty KTW–FRA–SIN–AKL, by w końcu dotrzeć na Tonga – na wyspę Tongatapu i do stolicy Nukuʻalofa, liniami ANZ. Tam zatrzymaliśmy się w pensjonacie. Późnym popołudniem przyszła pora na przepakowanie i – na szczęście – możliwość zostawienia części rzeczy, w tym głównego bagażu.
Następnego dnia lecieliśmy na wyspę Ha’apai, linią Lulutai (to też było przeżycie). Jeszcze tego samego dnia czekała tam na nas łódź, którą mieliśmy popłynąć na Tofua. Dotarcie na tak odległą wyspę wcale nie jest proste.
Zrobiliśmy szybkie zakupy, bo przecież na wyspie nie ma niczego, i rozpoczął się 4,5-godzinny rejs. Już sam fakt, iż miejscowi nie byli zgodni co do czasu podróży, wskazywał, jak rzadko ktoś tam dopływa – o lądowaniu i wspinaczce nie wspominając. Po drodze mijaliśmy różne wysepki, aż w końcu po prawej stronie burty zaczął wyłaniać się wulkan Kao. Około 16.15 przycumowaliśmy do wyspy Tofua. Z głównej łodzi, pontonami, po kolei – każdy z nas, razem z bagażami – dotarł na brzeg. Wulkaniczny, czarny, gdzieniegdzie widoczna pahoehoe. Już wtedy miałem ciarki.
Fot. Tomasz Lepich
Rozpoczął się trekking – czekała nas solidna przeprawa przez nieznaną, gęstą dżunglę. Każdy z nas musiał wnieść na górę zapasy wody – część zostawiliśmy przy brzegu, po które częściowo wróciliśmy następnego dnia – oraz oczywiście swoje plecaki.
Pierwszego dnia, ponieważ nie było zbyt wiele czasu, postanowiliśmy przenocować około kilometr od brzegu, wcześniej próbując znaleźć lepsze miejsce. Po raz pierwszy zgubiliśmy się w tej gęstej dżungli (GPS wariował). Zdecydowanie brakowało nam maczety. Trzeba było też uważać na pajęczyny i ogromne pająki, no i komary, a także inne latające owady – ze spadającymi kokosami włącznie. Nie było łatwo. Wtedy też po raz pierwszy naprawdę poczułem ciężar swoich dwóch plecaków – wypełnionych i dodatkowo obciążonych butelkami wody. Ale to był dopiero początek.
Następnego dnia, chcąc rozbić obóz na kalderze – bo taką podjęliśmy decyzję – musieliśmy pokonać całą wysokość wyspy. Ma ona około 500 metrów (dokładnie 485), ale i tak stanowiło to niemałe wyzwanie. To była naprawdę mordercza wspinaczka. Brak szlaku, choćby ścieżki, bardzo gęsta dżungla, upał, a do tego trzeba było wnieść plecaki – a ja miałem dwa, oba bardzo ciężkie. Już sam pusty (mały) plecak był sporym obciążeniem, a co dopiero wypełniony sprzętem. Do tego główny bagaż i butelki z wodą. Około południa zaczęła mnie ogarniać senność z powodu jet laga, ale świadomość, iż to teraz albo nigdy – i iż nie mogę być hamulcowym – jakoś dodawała mi sił. Do dziś nie wiem, skąd. Oba plecaki ważyły prawie tyle co ja. Czasami nachylenie było tak strome, iż miałem wrażenie, jakbym wspinał się nie na 500, a co najmniej na 1000 metrów.
Trasa, która w rzeczywistości liczyła około 4 kilometry, ze względu na strome podejście, ciężar bagaży, upał i nieznajomość terenu – bo co z tego, iż wiesz, gdzie iść, skoro nie jesteś w stanie przedrzeć się przez gęstą dżunglę – zajęła nam znacznie więcej czasu, niż mogło się początkowo wydawać. Wielokrotnie zawracaliśmy, szukając jakiejś luki, „ścieżki”, którą dałoby się przejść. Pełna improwizacja. Do tego: głębokie uskoki, wystające – ale ukryte – korzenie drzew, dawne strumienie lawy, bardzo śliskie podłoże i pełno dziur, przed którymi musieliśmy się nawzajem ostrzegać. To wszystko zdecydowanie nie ułatwiało wędrówki. Gęsta dżungla z czasem ustąpiła miejsca jeszcze gęstszym paprociom i niskim drzewom – ale nachylenie wciąż pozostawało bardzo strome. Na szczęście perspektywa napotkania pająka lub wpadnięcia w pajęczynę malała z każdym metrem. Patrząc na zegarek i licząc każdy krok, powoli pięliśmy się w górę.
Wyspa ma bardzo interesujący ekosystem – to raj dla botanika, ale również niejeden entomolog miałby tu sporo frajdy. Prawie trzy czwarte trasy to bardzo strome podejście, o nachyleniu 40–50%. Pod koniec byłem już tak zmęczony, iż musiałem wypracować własny sposób na wejście z dwoma ciężkimi plecakami. Najpierw podrzucałem do przodu jeden z nich albo wręcz taszczyłem mniejszy po ziemi – i tak, krok po kroku, powoli piąłem się w górę.
Wreszcie, po około 5,5 godziny marszu (około 13.45), stanęliśmy na krawędzi kaldery. Widok był niesamowity – ogromne jezioro, a po prawej stronie aktywna część kaldery Lofia. Byłem tak wyczerpany, iż nie potrafiłem się tym naprawdę cieszyć. Choć serce drżało, a po plecach przechodziły ciarki, nie byłem w stanie okazać emocji tak, jak bym chciał. Pogratulowaliśmy sobie nawzajem, ale szczerze mówiąc – z tamtej chwili pamiętam tylko urywki.
Krótki odpoczynek i ruszyliśmy w stronę aktywnego kompleksu Lehia – tym razem już tylko z jednym plecakiem. przez cały czas ciężkim, ale teraz wydawał się niemal lekki, choć zmęczenie nie ustępowało. Ten etap prowadził już wyłącznie przez skaliste podłoże, a zejścia bywały naprawdę strome. Skręcenie kostki albo upadek były całkiem realnym zagrożeniem. Wszyscy czuliśmy zmęczenie, ale jeszcze silniejsza była chęć zobaczenia stożka z bliska. Mijaliśmy świeże bomby wulkaniczne – wyraźny znak wzmożonej aktywności – a w tle towarzyszyło nam głuche „porykiwanie” wulkanu. Puściłem drona i początkowo nie dostrzegłem lawy. Dopiero drugi lot (dzięki Matthew), gdy dym się przerzedził, odsłonił jezioro lawowe. Muszę przyznać, iż jako sceptyk wciąż potrzebowałem więcej dowodów.
Gdybym wiedział, iż już tu nie wrócimy – a początkowo mieliśmy zostać o jeden dzień dłużej – inaczej zaplanowałbym cały pobyt. Niestety, z wyspy wygoniła nas pogoda. Tego dnia czułem ogromne zmęczenie, ból w obu barkach i narastającą senność.
Wróciliśmy około 18.30 do miejsca, gdzie zostawiliśmy nasze rzeczy. Po drodze, w złotej godzinie, mieliśmy przed sobą widok na wulkan Kao. Tego obrazu długo nie zapomnę – dopełniał go zachód słońca.
Teraz czekało nas kolejne wyzwanie – rozbicie namiotów na podłożu, które zamiast piasku często było po prostu twardą skałą. Zaczął się więc prawdziwy „taniec” z namiotem i poszukiwanie odpowiedniego miejsca. W końcu każdemu z nas udało się rozstawić swój.
Po zmierzchu zrobiło się wietrznie i bardzo zimno, ale perspektywa zdjęć i filmów z blaskiem jarzącej się lawy trzymała nas wszystkich na nogach. Statyw – i z powrotem na górę, na szczęście tylko jakieś 50 metrów od namiotów. Późnym wieczorem, około 23, było mi już tak zimno, iż w końcu odpuściłem i wróciłem do namiotu. To wtedy zaczęło do mnie docierać, gdzie jestem i co adekwatnie się wydarzyło – puściły nerwy i popłynęły łzy wzruszenia. Zasnęło mi się szybko, jak zwykle.
Rano – szybkie zwijanie namiotów. Zdążyłem jeszcze polatać dronem; tym razem celem była panorama całej wyspy. Ostatni rzut oka na kalderę i zaczęliśmy schodzić. Tym razem to było prawdziwe zabójstwo dla kolan – kijki zostały w plecaku na dole – a zejścia były bardzo strome. Trzeba było uważać, żeby nie wpaść w dziurę, nie poślizgnąć się, nie skręcić ani nie złamać kostki. Momentami po prostu puszczałem mały plecak, żeby sam się sturlał, albo ciągnąłem go po ziemi – nie miałem już siły dźwigać go na obolałych ramionach.
Byliśmy umówieni z rybakami na konkretną godzinę, a trzeba było jeszcze wrócić łodzią na ląd przed zmrokiem i nadciągającym załamaniem pogody. Z wyspy odpłynęliśmy około 11.30, a w drodze powrotnej mieliśmy szczęście kilka razy zobaczyć wieloryby. Na Ha’apai dotarliśmy około 17.40.
Jak zwykle zabrakło jeszcze jednego dnia – ale to u mnie standard. To było niezwykłe przeżycie i niezwykła wyspa: niezamieszkana, z unikalnym ekosystemem, przez co tak trudno dostępna, jeszcze bardziej tajemnicza i pociągająca. A fakt, iż odkryliśmy na niej jezioro lawowe, tylko podkręcał poziom adrenaliny u wszystkich. Powłóczyłbym się tam jeszcze z ogromną chęcią – szczególnie po to, by dotrzeć do tej jedynej, opuszczonej wioski. W takich warunkach widać, jak ważne jest zgranie, wzajemne ostrzeganie i uważność na siebie – to udowodniło, iż byliśmy naprawdę zgraną ekipą.

Wszyscy byliśmy poobijani, skaleczeni, każdy z nas wielokrotnie upadał – ale szczęśliwi, bo udało się osiągnąć cel. A kilka osób stanęło na tej wyspie. Znowu pewnie jestem pierwszym Polakiem na tej wyspie, a na pewno pierwszym z Polski, który odkrył – wraz z niesamowicie zgranym zespołem niesamowitych pasjonatów – jezioro lawowe na tej odległej wyspie.
Tofua zostanie bardzo długo w mojej pamięci. I tak naprawdę dopiero teraz, gdy piszę te słowa i też czytam, co napisali inni, dociera do mnie powoli, jak wielką rzecz zrobiliśmy wspólnie. I za to – jeszcze raz – wielkie dzięki.
Tomasz Lepich
W sercu Tofua. Tam, gdzie ziemia wciąż oddycha lawą
Na środku błękitnego Pacyfiku, w sercu archipelagu Ha’apai, leży jedna z najbardziej niedostępnych i tajemniczych wysp Oceanii – Tofua. Choć na pierwszy rzut oka to tylko kolejna zielona plama wśród bezkresnych wód, dla wulkanologów, podróżników i biologów to prawdziwy fenomen natury. Wulkan Tofua, wciąż aktywny, kryje w sobie kalderę o średnicy pięciu kilometrów, w której znajduje się jeden z nielicznych na świecie trwałych zbiorników lawy – tzw. lava lake. Zaledwie garstka ludzi postawiła tam stopę. Dla reszty pozostaje on białą plamą na mapie.
Tofua to klasyczny stratowulkan, którego aktywność sięga czasów prehistorycznych. Jego obecna forma – głęboka kaldera otoczona stromymi ścianami – powstała po ogromnej erupcji tysiące lat temu. Współcześnie sercem wulkanu jest stożek Lofia, który regularnie emituje parę, gaz siarkowy i – co potwierdzają zdjęcia satelitarne z ostatnich lat – wciąż może zawierać aktywne jezioro lawowe. To właśnie ta tajemnica przyciąga badaczy i eksploratorów.
Wyspa Tofua nie ma stałych mieszkańców. Ostatni znani osadnicy opuścili ją w latach 2000. Dziś nieliczni rolnicy odwiedzają jej obrzeża, by zbierać kava, ale wnętrze pozostaje dzikie i niemal nietknięte. Wysoka wilgotność, brak ścieżek, gęsta dżungla i brak infrastruktury sprawiają, iż dotarcie do kaldery to wyczyn sam w sobie. Przebycie kilku kilometrów stromego terenu może zająć cały dzień – zwłaszcza, gdy niesie się ciężki sprzęt fotograficzny lub naukowy.
Tofua słynie również z dramatycznego epizodu historycznego – w 1789 roku kapitan William Bligh i lojalna część załogi HMS Bounty schronili się tu po słynnym buncie. Próbowali zdobyć zapasy, ale zostali zaatakowani przez tubylców i musieli uciekać dalej przez ocean.
Wulkan pozostaje pod stałą obserwacją satelitarną. W ostatnich latach (2023–2024) wykrywano tam liczne termalne anomalie, wskazujące na utrzymującą się aktywność. W kwietniu 2024 roku zarejestrowano intensywne emisje SO2, choć nie doszło do wybuchu. W maju aktywność wróciła do poziomu bazowego. To nie pierwszy taki przypadek – Tofua, choć niepozorny, bywa nieprzewidywalny.
Dla naukowców i odkrywców, wulkan Tofua pozostaje jednym z ostatnich „żyjących laboratoriów” na wolnym powietrzu. To miejsce, gdzie wciąż można obserwować pierwotne procesy geologiczne, wsłuchać się w jęki ziemi i poczuć zapach siarki, który przypomina, iż planeta żyje.
Z pokładu łodzi, Tofua wygląda jak sen. Ale to sen, który potrafi być niebezpiecznie realny. I właśnie dlatego tak bardzo kusi.