**Dziennik osobisty**
Wróciłem z zarobków za granicą, a w moim mieszkaniu obcy.
Marek przyjechał z Niemiec do rodzinnego Poznania późnym wieczorem. Jak zawsze, najpierw zajrzał do matki. Barbara Stanisławowa przytuliła syna mocno:
— Ile to lat, ile zim, Marku! Strasznie za tobą tęskniłam! No i jak, dobrze zarobiłeś?
— Jak zwykle — uśmiechnął się lekko. — Jadąc, pomyślałem: po co wynajmować cudze mieszkanie, skoro prawie cały rok mnie nie ma? Lepiej płacić za swoje, choćby jeżeli to kredyt.
— Mądrze mówisz — pokiwała głową matka. — Masz już dwadzieścia siedem lat, czas pomyśleć o rodzinie. A potem dzieci. Bez swojego dachu nad głową to trudno.
Dwa miesiące później Marek kupił kawalerkę w nowym budynku, urządził po swojemu — wszystko, jak lubi. Klucze na wszelki przypadku zostawił matce, a sam znów wyjechał do pracy.
Ale ledwo przekroczył granicę, Barbara Stanisławowa oddała klucze swojej córce — Kasi. Starsza od Marka o kilka lat, nigdzie nie pracowała na stałe, ciągle w długach, żyła w oczekiwaniu na bogatego księcia.
— Trochę pożyje, zaoszczędzi, stanie na nogi — myślała matka. — Co w tym złego?
Na próżno. W ciągu czterech miesięcy Kasia nie tylko nie stanęła na nogi — wpadła w jeszcze większe długi. Gdy nadszedł czas wyprowadzki, po prostu wymieniła zamki. Tak, żeby nikt, włącznie z Markiem, nie mógł jej wyrzucić.
Gdy Marek wrócił i próbował otworzyć drzwi — klucz nie pasował. Był w szoku.
— Co za diabli? — mruknął i od razu pojechał do matki.
Ta, jąkając się, przyznała, iż wpuściła Kasię, ale nie wiedzała, iż ta zmieniła zamki. Marek wpadł w gniew:
— Jedno to wpuścić ją bez mojej wiedzy. Ale zmieniać zamki? I co, nie zamierza się wyprowadzić?
— Proponowałam, żeby zamieszkała ze mną — tłumaczyła się matka. — Ale odmówiła…
Następnego dnia Marek wezwał dzielnicowego. Służby otworzyły drzwi. Nie zgłosił siostry na policję, ale rozmowa była ciężka.
— Mogłeś przecież u mamy mieszkać, — powiedziała zimno Kasia. — I tak niedługo znów wyjedziesz. A ja muszę ułożyć sobie życie.
— Nie po to kupowałem mieszkanie — odciął się Marek. — Zapraszaj adoratorów do wynajętego. Idź do pracy i spłać swoje kredyty.
— Bez ciebie się dogadam! Najpierw się ożeń, mądralo!
Spakowała rzeczy i wyniosła się. Relacje między rodzeństwem zostały zerwane. Marek nie żałował — dawno zrozumiał, iż Kasi od rodziny potrzebne są tylko pieniądze.
Minęło kilka miesięcy. Barbara Stanisławowa miała działkę, ogródek. Marek, na urlopie, postanowił pomóc matce ze zbiorem. I — kto by pomyślał — na działce spotkał Kasię.
— No witaj, braciszku — zaśmiała się zjadliwie. — Co, sumienie cię ruszyło, postanowiłeś ziemniaki kopać?
— Lepiej powiedz, po co przyjechałaś? Znowu potrzebujesz pieniędzy?
— Mama kupiła mi mieszkanie — oznajmiła bez mrugnięcia okiem. — Za moje starania.
— Co?! Jakie mieszkanie?
— Dwa pokoje w nowym bloku. Z meblami. Na kredyt. Mama wzięła na siebie.
Marek zbladł. Przypomniał sobie, jak harował na budowie za granicą, jak oszczędzał na wkład własny… A Kasi — podane na tacy?
Nic nie powiedział. Pomógł ze zbiorem i wyjechał. Ale serce ścisnęło mu się z żalu.
Tydzień później Kasia sama napisała do brata. Drzwi balkonowe się zepsuły — prosiła o naprawę. Marek się zgodził: interesujący był jej „pałacu”. Mieszkanie okazało się zwyczajne, wcale nie lepsze od jego własnego.
— Zamek wyskoczył — ocenił. — Trzeba zamówić nową część.
— Sam zamów. I weź od mamy pieniądze — rzuciła obojętnie Kasia.
— Ty sobie kpisz?! Matka kupiła ci mieszkanie, urządziła, a ty choćby takiej drobiazg nie kupisz?!
— Po prostu jesteś zazdrosny. Mama mnie bardziej kocha. Możesz już iść!
Marek wyszedł bez słowa. Tego samego dnia zablokował jej numer. Nie chciał już ani telefonów, ani spotkań.
— Niech żyją, jak chcą — zdecydował. — Ja wiem, gdzie moje miejsce. I nikomu więcej kluczy nie zostawię.