Wiedział, iż nie może mieć dzieci… i milczał. A ja – walczyłam, wierzyłam i traciłam siebie.
To moja najgłębsza, paląca rana, która nigdy nie zagoi się do końca. Byliśmy razem dziesięć lat. Dziesięć lat u boku mężczyzny, którego uważałam za swoją przyszłość, oparcie i ojca moich dzieci. A on okazał się kłamcą. Wiedział, iż nie może być ojcem, i milczał. Lata biegałam po klinikach, lekarzach, zastrzykach, między nadzieją a łzami. A on tylko patrzył. Udawał, iż wszystko jest w porządku.
Poznałam Szymona w młodości – chodziliśmy do tego samego liceum w Kielcach. Spotkaliśmy się po latach, zaiskrzyło, zakochaliśmy się, zamieszkaliśmy razem. Doskonale wiedział, iż marzę o domu i dwójce dzieci. Mówiłam o tym od pierwszych dni związku. Kiwał głową, uśmiechał się, zapewniał, iż też tego pragnie. A ja, naiwna, wierzyłam. Wierzyłam, iż znalazłam swojego człowieka.
Wzięliśmy ślub – skromnie, ale z sercem. Razem rzuciliśmy się w wir pracy, by kupić dom. Harowaliśmy jak szaleni cały rok, bez odpoczynku, bez wyjazdów, bez wolnych weekendów. Kupiliśmy mały dom na obrzeżach Poznania. Stary, z krzywym płotem i zaniedbanym ogrodem. Ale byliśmy pełni zapału: chcieliśmy go odnowić, zasadzić drzewa, stworzyć przytulne gniazdko.
Powiedziałam wtedy, iż nie chcę czekać z dziećmi. Że jeżeli będziemy odkładać na potem – remont, okna, ścieżki – możemy nie zdążyć. Czas ucieka. Szymon się wahał, mówił, iż w ciąży będzie mi ciężko, a on sam nie udźwignie wszystkiego. Ale nalegałam. W końcu się zgodził. Pewnie dlatego, iż wiedział – i tak nie powie prawdy.
Pierwszy rok – nic. Drugi – znowu nic. Pobiegłam do lekarzy. Badania, hormony, leczenie. Mówili mi: wszystko jest w porządku. Trochę korekty, tabletki – i będzie dobrze. Żyłam jak w zegarku: kiedy jeść, kiedy brać leki, kiedy owulacja. A na końcu – tylko pustka. Każde opóźnienie traktowałam jak cud. Za każdym razem – łzy.
Błagałam Szymona, żeby poszedł się przebadać. Wymigiwał się: „U mnie wszystko gra. Mężczyźni nie mają takich problemów”. W końcu poszedł. Sam. Bez mnie. Przyniósł papier z pieczątką: „Zdrowy”. Uwierzyłam. Co innego miałam zrobić?
Próbowaliśmy. Szukałam najlepszych specjalistów. Rozmawialiśmy o in vitro. Wtedy zaczął naciskać: „To nienaturalne. Nie chcę. Może adoptujmy?” Ale ja pragnęłam własnego dziecka. Żeby miało moje rysy, moją krew, moje serce. On się wykręcał, a ja – walczyłam.
Minęło dziewięć lat naszego wspólnego życia. Dom był gotowy, wszystko wydawało się na swoim miejscu – brakowało tylko dzieci. Znalazłam nową klinikę w Warszawie. Zapisaliśmy się na wizytę – oboje. Wiedziałam: trzeba powtórzyć badania. Nalegałam. On się opierał. W samochodzie, w drodze, pokłóciliśmy się. Krzyczałam, żeby wreszcie powiedział prawdę. Milczał.
A potem, w gabinecie, gdy już załamałam się i płakałam jak dziecko, westchnął:
– Nie mogę mieć dzieci. Wiedziałem od początku.
Świat się zatrzymał. Nie wierzyłam. Krzyczałam. Patrzyłam mu w oczy i nie rozumiałam – jak mógł? Jak mógł patrzeć, jak co miesiąc czekam, wierzę, leczę się, płaczę, żyję tą nadzieją… i milczeć. Nie miesiąc. Lata.
To była zdrada. Gorsza niż każda niewierność. Nie tylko mnie okłamał – ukradł mi lata. Te najważniejsze. Najpłodniejsze. Nie wybaczyłam. I nie zamierzam. Następnego dnia spakowałam walizki i wyjechałam. Złożyłam pozew o rozwód.
Dzwoni, pisze, przychodzi do mojej siostry. Chce „porozmawiać”. Ale choćby na niego patrzeć nie chcę. Gdyby powiedział mi prawdę na początku – moglibyśmy to rozwiązać. Razem. Od razu. A on wybrał kłamstwo. Zimne, przewlekłe, rozciągnięte na dekadę. Wyszłam z tej historii innym człowiekiem. I wiem jedno: lepsza gorzka prawda od razu niż słodkie kłamstwo, które toczy cię od środka.