Leje, wieje, windy.com nie nastraja. Przewalają się prądy pogodowe jeden po drugim, więc nie zostało mi nic innego, jak siedzieć w domu i pisać;)
Ale za to wczoraj napasłam się rozmowami i śmichami chichami, najpierw w klasie, potem w przytulnym, drewnianym, tradycyjnym irlandzkim pubie (cydr już po 7.60 nożkuwamać!) na urodzinach jednego Brazylijskiego kolegi z roku. Jednak jestem wesołym futrzakiem, przekonałam się po raz kolejny, macham ogonem i szczekam i podskakuję z radości, kiedy jestem w grupie osób, które lubię, uwielbiam imprezy i towarzystwo ludzi, z którymi mam o czym rozmawiać. Teraz nareszcie mam z kim w tym Dub spędzać czas wgłębiając się w psychologiczne rozkminki, rozdzielając włos na czworo i wiercąc dziurę w brzuchu osobom innym niż własna rodzina.
Po jednym cydrze zaplanowałam wycieczkę do Wietnamu, akurat chłopak jednej naszej koleżanki jest Wietnamczykiem, po dwóch wymyśliłam potluck summer party u mnie w ogrodzie dla całego roku na zakończenie zajęć i oczywiście zaczęłam już zapraszać ludzi, na szczęście po wytrzeźwieniu pomysł przez cały czas wydaje mi się dobry, a Mi wyraził aprobatę, a wiadomo, iż z pomysłami po alko bywa różnie. Na tym kursie jesteśmy tak przemieleni emocjonalnie, iż mamy kombatancką potrzebę spotykania się, czujemy się trochę jak weterani jakiejś psychologicznej gry wojennej, jakbyśmy wiedzieli co komu może odpalić i w jakim momencie. I dlaczego.
Wracałam do domu wdychając zapach mokrych liści i wilgoci, było ciemno, pachniało wiosną i oczekiwaniem na nie wiadomo co, na wszystko i nic konkretnego, niebo było pogodne, z knajp dochodziły głosy ludności świętującej koniec sztormu albo środek weekendu. Wydawało się, iż jeszcze można naprawić świat.