„Nie szanujesz mnie! Nie przyjechałaś mnie powinszować z powodu psa!” — obraża się teściowa
Moja teściowa, Grażyna Stanisławówna, od tygodnia nie może się uspokoić. Jest do głębi urażona, bo ja, Kinga, nie pojawiłam się na jej urodzinach. Nie obchodzi jej, iż mój pies, mój wierny przyjaciel, umierał tego dnia. Oczekiwała, iż rzucę wszystko, naciągnę uśmiech i pomknę ją witać, zapominając o własnym bólu. Nie potrafiłam jednak. Serce pękało mi z żalu, a jej słowa stały się kroplą, która przelała czarę mojej cierpliwości.
Mieszkam z mężem, Markiem, w niewielkim mieście pod Katowicami, z dala od teściowej. Kontakt z Grażyną Stanisławówną mam rzadki i, szczerze mówiąc, to ratuje nasze małżeństwo. To kobieta, która wtrąca się we wszystko, zawsze ma rację i jest pewna, iż powinnam dziękować losowi za takiego „idealnego” męża. Marek to wspaniały człowiek, kocham go. Jest samodzielny, podejmuje decyzje bez oglądania się na matkę, co ją wkurza. Gdy zrozumiała, iż nie kontroluje syna, zaczęła zachowywać się, jakby nasz związek trwał tylko dzięki jej łasce. Każde jej słowo ocieka pychą i mam już tego dość.
Jej urodziny to osobny koszmar. Grażyna zmienia je w wielkie przedstawienie, gdzie wszyscy muszą tańczyć, jak im zagra. Zbiera tłum krewnych, zasiada na honorowym miejscu, przyjmuje życzenia, rozkoszuje się uwagą. Dałoby się to znieść, ale przygotowania zaczynają się tygodnie wcześniej. Ciągnie Marka po targowiskach i sklepach, szuka w sieci „niezwykłych” przepisów, a ja mam być jej pomocnicą: kupować składniki, kroić sałatki, dekorować stół. W samą uroczystość muszę stawić się od rana, sprzątać jej mieszkanie, gotować, nakrywać, a potem zabawiać gości i ich obsługiwać. Wszystko pod gradem uwag: nie tak pokroiłam, nie tam postawiłam. Nic dziwnego, iż nienawidzę tych świąt.
Ostatnie dwa lata udawało mi się unikać gotowania. Marek ma młodszego brata, którego żona jest zawodową kucharką. Od ich ślubu kuchenne obowiązki przejęła ona, ale pojawić się na przyjęciu i usługiwać gościom przez cały czas muszę. Tym razem nie pojechałam wcale. Mój pies, Burek, ciężko zachorował. Weterynarz znalazł u niego raka i stwierdził, iż szans nie ma. W przeddzień urodzin teściowej zrobiło się gorzej. Całą noc siedziałam przy nim, głaskałam, próbowałam nakarmić. Serce pękało. Wzięliśmy Burka ze schroniska jako szczeniaka — był częścią rodziny. A teraz umierał, a ja byłam bezsilna. Ten smutek był nie do zniesienia.
Każdy, kto stracił zwierzaka, wie, co czułam. Świat stanął w miejscu, nic nie cieszyło. Marek też przeżywał, choć mniej. Zdecydowaliśmy, iż pojedzie sam. Zadzwoniłam do Grażyny, przeprosiłam, wyjaśniłam i złożyłam życzenia przez telefon. Zostałam w domu, by być z Burkiem do końca. Odszedł, gdy Marek był u matki. Trzymałam go za łapę, płakałam, nie wierząc, iż mój przyjaciel odszedł na zawsze. Gdy mąż wrócił, powiedziałam mu. Przytulił mnie, choć widziałam, iż nie pojmuje całej głPostanowiłam, iż już nigdy nie pozwolę, by ktoś tak małostkowy rządził moim życiem.