Zimą do wsi dla której gęste sosny Puszczy Sandomierskiej były jedynym sąsiadem, przybyła wilczyca. Był mroźny wieczór, śnieg skrzypiał pod stopami, a ciszę przerywało tylko trzeszczenie gałęzi. Leśniczy Andrzej, mężczyzna po sześćdwiesziesiątce, wyszedł z leśniczówki na dźwięk przypominający skomlenie. Tuż pod progiem, przy płocie, siedziała wychudzona wilczyca. Nie warczała, nie pokazywała kłów — patrzyła tylko oczami pełnymi cichej rozpaczy.
Andrzej stał przez chwilę, jakby zastanawiając się, czy ingerować w naturę. W końcu jednak wszedł do domu i wrócił z kawałkami zamrożonej dziczyzny — zapasami na gorsze czasy. Ostrożnie położył je przy ogrodzeniu. Wilczyca, nie podchodząc bliżej, lekko skłoniła głowę, jakby skinęła, i zabrawszy mięso, zniknęła w mroku.
Od tamtej pory przychodziła regularnie. Zawsze sama, zawsze w milczeniu. Po prostu siadała w tym samym miejscu i czekała. Andrzej dalej ją karmił, choć sąsiedzi zaczęli go krytykować.
— Oszalałeś, Andrzej? To drapieżnik przychodzi do ciebie każdej nocy! A jeżeli zaatakuje? — oburzała się sąsiadka Krystyna.
On jednak tylko milcząco kiwał głową. Wiedział: głodne zwierzę staje się prawdziwym zagrożeniem. Najedzone — wróci do lasu i nie tknęłoby człowieka.
Minęło kilka tygodni. Nadeszła prawdziwa zima: zawieje, śnieg po pas, głód w puszczy. Ale wilczyca wciąż przychodziła. Czasem nie codziennie, czasem trochę później. Aż w końcu zniknęła. Andrzej czekał. Jeden dzień. Dwa. Tydzień. Miesiąc — i nic. Wieśniacy cieszyli się: „No wreszcie odeszła!”. Andrzej zaś czuł niepokój. Przywiązał się do niej — jakkolwiek dziwnie to brzmiało.
Dokładnie po dwóch miesiącach, jednego z ostatnich mroźnych wieczorów, znów usłyszał ten dźwięk — głuche warczenie, niemal znajome. Serce mu podskoczyło. Wybiegł przed dom — i zamarł.
Przed nim stała wilczyca. Ale teraz nie sama — nieopodal czekały dwa młode wilki. Były czujne, ale nie agresywne. Wszystkie trzy patrzyły prosto na Andrzeja. Nie ruszały się. Nie warczały. Tylko patrzyły — spokojnie, niemal po ludzku.
Nie wiedział, co powiedzieć. Stał w swojej starej watowanej kurtce, czując mróz na policzkach. Nagle zrozumiał: przez cały ten czas nie karmił tylko wilczycy. Ratował jej rodzinę. Mięso, które zostawiał, nie przepadało — ona znosiła je do gawry, dzieląc się z młodymi. Teraz przyprowadziła je — nie by polować, nie ze strachu, ale… by się pożegnać. Albo podziękować. Któż zgadnie, jak działa świat zwierząt?
Postali przez chwilę, potem wilczyca lekko skłoniła głowę, jak przy pierwszym spotkaniu, i cała trójka rozpłynęła się w śniegu, między świerkami.
Odtąd nikt we wsi nie widział ani wilczycy, ani jej towarzyszy. Andrzej też nie opowiadał już tej historii głośno. Tylko czasem wieczorem, stojąc przy oknie i wpatrując się w las, cicho mówił do siebie:
— Do widzenia. I tobie też dziękuję, siostro leśna.
W tych słowach było wszystko: ból, wdzięczność i zrozumienie, iż choćby w dzikiej naturze jest miejsce dla dobra i wzajemności.