Nazywam się Bożena. Mój mąż, Witold, i ja mieszkamy w małym miasteczku pod Lublinem, wychowujemy dwoje dzieci i dopiero niedawno uwolniliśmy się od brzemienia kredytu hipotecznego. Zamiast jednak cieszyć się długo wyczekiwaną wolnością, znaleźliśmy się w centrum rodzinnej burzy. Moja teściowa, Halina Stanisławówna, już od trzech miesięcy nie odzywa się do nas, oskarżając, iż wydaliśmy pieniądze na wakacje zamiast na jej „niezbędny” remont. Jej uraza zawisła nad naszą rodziną jak ciężka chmura, a krewni Witolda zasypują nas wyrzutami. Nie wiem, jak rozwiązać ten konflikt, ale czuję, iż nasza racja tonie w ich niesprawiedliwych oskarżeniach.
Nasze życie nigdy nie było łatwe. Razem z Witoldem pracujemy, wychowujemy córkę Kasię, która chodzi do szóstej klasy, i syna Stasia, ucznia trzeciej klasy. Przez wiele lat kredyt hipoteczny, jak niewidzialne kajdany, ograniczał nasze możliwości. Wakacji nie było — jedyne, na co mogliśmy sobie pozwolić, to wyjazdy do moich rodziców do sąsiedniego miasta. Mieszkają w przytulnym domu z ogrodem, gdzie dzieci uwielbiają spędzać czas: łowią ryby z dziadkiem, zajadają babcine pierogi, zbierają jagody. Te krótkie wyjazdy były jedyną euforią dla Kasi i Stasia, gdy my z mężem pracowaliśmy, by spłacić dług. O własnych podróżach choćby nie śmieliśmy marzyć.
W tym roku, pierwszy raz od dawna, postanowiliśmy wyrwać się z rutyny. Kredyt został spłacony, a my odłożyliśmy trochę złotych. Zaproponowałam wyjazd do mojej kuzynki nad Bałtyk. Witold się zgodził: „Bożeno, zasłużyliśmy na odpoczynek”. Spakowaliśmy walizki, zabrali dzieci i wyjechaliśmy, nie myśląc, iż te wakacje staną się początkiem wojny. Tak bardzo byliśmy zmęczeni ciągłym odmawianiem sobie wszystkiego, iż chcieliśmy po prostu pooddychać morskim powietrzem, usłyszeć śmiech dzieci na plaży, poczuć, iż żyjemy.
Teściowa, Stanisławówna, od początku dała nam do zrozumienia, iż nie będzie pomagać z wnukami. „Swoje troje wychowałam, teraz chcę żyć dla siebie” — oznajmiła, gdy urodziła się Kasia. Witold ma jeszcze brata i siostrę, a teściowa, wychowawszy trójkę, uznała, iż jej obowiązek się skończył. Zaakceptowaliśmy to i nie prosiliśmy o pomoc. Widziała wnuków raz na kilka miesięcy: przyjeżdżała na godzinę, przywoziła cukierki i odjeżdżała. Nie oceniałam jej — dwoje dzieci wyczerpuje, a cóż dopiero troje. Ale jej chłód i tak bolał.
Cztery lata temu Halina Stanisławówna przeszła na emeryturę. „W końcu będę żyć dla siebie!” — ogłosiła. Jej dni wypełniały wyjścia na basen, spotkania z przyjaciółkami, wizyty w teatrze i sanatoriach. Cieszyła się życiem, ale emerytura nie wystarczała na jej zachcianki. Dzieci pomagały jej finansowo, choć każdy miał swoje problemy. Siostra Witolda odmówiła, tłumacząc się trudną sytuacją. Brat czasem przesyłał niewielkie kwoty. My z Witoldem, dopóki spłacaliśmy kredyt, wspieraliśmy teściową inaczej: przywoziliśmy zakupy, naprawialiśmy kran, załatwialiśmy sprawy. Nie prosiła nas o pieniądze, wiedząc o naszych zobowiązaniach.
Lecz gdy tylko kredyt został zamknięty, teściowa zaczęła mówić o remoncie. „Mieszkanie potrzebuje odświeżenia! Trzeba wymienić tapety, podłogi, sanitariaty” — oznajmiła. Jej wnętrze wyglądało całkiem przyzwoicie, ale Stanisławówna uważała, iż remont to konieczność co pięć lat. Nasze mieszkanie, w którym nie robiliśmy remontu od czasu kupna, potrzebowało go znacznie bardziej. ale teściowa nie chciała tego słyszeć. Jej zachcianki były ważniejsze i oczekiwała, iż sfinansujemy jej „odnowę”.
Nie powiedzieliśmy teściowej o wyjeździe. Po co? Nie mamy ani zwierząt, ani kwiatów, dzieci były z nami. Nie przywykliśmy zdawać relacji z naszych planów. Ale nad morzem niespodziewanie zadzwoniła do Witolda, domagając się pomocy w jakichś sprawach. „Mamo, jesteśmy nad Bałtykiem, nie mogę teraz” — odparł. Teściowa, przyzwyczajona, iż jeździmy tylko do moich rodziców, zdziwiła się: „Kiedy wracacie?” Gdy usłyszała, iż dopiero za kilka tygodni, poprosiła, by Witold przyjechał w weekend. „Przecież nie jesteśmy u rodziców, tylko nad morzem!” — roześmiał się. Odpowiedziała tylko: „Rozumiem” — i rozłączyła się.
Po powrocie do domu spotkał nas jej gniew. Tego samego dnia wtargnęła do nas: „Jak mogliście! choćby nie powiedzieliście, iż wyjeżdżacie!” Witold oniemiał: „Mamo, co mieliśmy mówić? Pojechaliśmy na wakacje. Ty też nie opowiadasz, gdzie bywasz”. Teściowa wybuchła: „Skąd macie pieniądze na morze, skoro na remont mojego mieszkania nie starcza?” Witold nie wytrzymał: „Mamo, nie wtrącam się w twoje wyjazdy do sanatoriów. Dlaczego my nie możemy pojechać na urlop?” Warknęła tylko: „Niewdzięcznicy!” — i wyszła, trzaskając drzwiami.
Od tamtej pory teściowa nie odbiera telefonów, nie otwiera nam drzwi, choćby nie pogratulowała Stasiowi urodzin. Brat i siostra Witolda obrzucili nas oskarżeniami. Szczególnie aktywna jest szwagierka, która sama nigdy nie pomaga teściowej i nie zaprasza jej do siebie, ale twierdzi, iż to my powinniśmy finansować jej kaprysy. „Jesteście samolubami, zraniliście mamę!” — krzyczała przez telefon. Jestem wściekła. Dlaczego mamy rezygnować z własnego szczęścia dla jej zachcianek? Moi rodzice nas wspierają: „Dobrze zrobiliście, iż pojechaliście. To wasze życie”.
My z Witoldem nie czujemy się winni. Nie jesteśmy zobowiązani wydawać wszystkie pieniądze na teściową, mamy przecież dzieci i własne marzenia. Ale jej uraza i ataki rodziny zatruwają nam życie. Jak wytłumaczyć Stanisławównie, iż nie ma prawa wymagać od nas takich poświęceń? Może ktoś przeżył coś podobnego? Jak się pogodzić, nie zdradzając własnych zasad? Boję się, iż ten konflikt rozbije naszą rodzinę, ale nie zamierzam ustąpić. Czy naprawdę nie zasługujemy na własne szczęście?