To moja siostra! — krzyknął, gdy jej grill zniszczył moje róże… Moją odpowiedź widać było z daleka!

5 dni temu

— To siostra! — westchnął mój mąż, gdy jego siostrzyczka urządziła sobie grilla prosto na moich różach! Moja odpowiedź sięgnęła dwóch metrów wysokości…

Wyobraźcie sobie tę scenę: dostaliśmy od teściowej domek letniskowy w spadku. No, niby domek — w rzeczywistości waląca się chałupka, płot z trzech desek i działka porośnięta chwastami po pas. Mój mąż, jak większość facetów, spojrzał na to wszystko i stwierdził: „Oj, lepiej sprzedać”.

Ale ja… cóż, mam taki charakter — uparty jak polski osioł! Wczepiłam się w ten skrawek ziemi. Już widziałam, jak będzie tu pięknie. Cały rok żyłam tym domkiem. Włożyłam w niego prawie wszystkie oszczędności i, oczywiście, mnóstwo pracy.

Samodzielnie malowałam ściany, zatrudniałam fachowców do naprawy dachu. Ale najważniejsze — założyłam ogródek. I nie byle jakie grządki, dziewczyny, tylko prawdziwą małą Anglię! Róże, piwonie, hortensje… Pielęgnowałam każdy kwiat jak własne dziecko.

Mąż początkowo się śmiał, ale gdy zobaczył efekty, choćby mnie podziwiał. „No, Kasiu, ty to masz rozmach!” — mówił, patrząc na moje kwitnące rabaty. I przyznaję, byłam szczęśliwa. Miałam swoje miejsce, swoją odskocznię.

Ale długo euforia nie trwała. O naszej „posiadłości” dowiedziała się siostra męża, moja szwagierka Grażyna. Pani typowo miejska, do ogrodnictwa nieprzekonana, ale za to wypoczynek na łonie natury — o, to uwielbia! Zwłaszcza jeżeli ktoś już tę naturę ogarnął za nią.

Pewnej soboty, bez zapowiedzi, pod bramę wjeżdża samochód, a z niego wysypuje się cała ekipa Grażyny: ona sama, jej mąż i dwoje rozwrzeszczanych dzieci.
— Kaaaśka, cześć! Przyjechaliśmy na kiełbaski! — ogłasza już od progu.

Ja, oczywiście, zaniemówiłam, ale co zrobić — rodzina. Pokazałam im domek, zaproponowałam herbaty. Oni, choćby nie ściągając butów, od razu na świeżo umytą werandę. I zaczęło się…

Drogie panie, to nie był relaks — to było barbarzyństwo. Jej mąż postawił swój gigantyczny grill prosto na mojej rabacie z pnącymi różami. Dzieci biegały po działce jak opętane, deptały piwonie, łamały hortensje.

A sama Grażyna chodziła jak królowa i wydawała rozkazy: „Kasia, podaj ogórki kiszone!”, „Gdzie macie czyste ręczniki?”. Po ich wizycie zostało górsko śmieci, zadeptany trawnik i połamane gałązki moich ukochanych roślin.

Stałam w środku tego pogromu i ledwo powstrzymywałam łzy.

I to, kochanie, był dopiero początek. Zaczęli przyjeżdżać co weekend. Bez żadnego wstydu! Nie sprzątali po sobie, nie myli naczyń. Pewnego razu przyjeżdżam, a oni moje nowe rękawice ogrodnicze wykorzystali do czyszczenia grilla! Co wy na to?!

Wieczorem próbowałam porozmawiać z mężem. Tłumaczyłam mu jak dziecku, iż wkładam w ten domek serce, iż boli mnie, gdy wszystko niszczą. A on, mój mięczak, tylko wzdychał.

— Kasiu, rozumiem cię. Ale wytrzymaj, to przecież siostra! Nie wypada odmówić. Jesteśmy rodziną. Bez awantur, co?

I wtedy zrozumiałam — awantura jest nieunikniona. Bo moja „mała Anglia” zamieniała się w publiczny grillowy lokal, a moja „rodzina” wycierała sobie o mnie nogi. Plan zemsty dojrzał w jednej chwili. Chłodny. Wysoki.

Następnego tygodnia ściągnęłam z naszej wspólnej karty dużą sumę. Gdy mąż wieczorem zobaczył SMS-a, oczy wyszły mu na wierzch.

— Kasia, oszalałaś?! Na co tyle pieniędzy?!
— Na umocnienie rodziny, kochanie — uśmiechnęłam się tajemniczo. — Sam zobaczysz.

Całą następną sobotę na naszej działce wre praca — przyjechała ekipa fachowców. Robili szybko, sprawnie, jakby wiedzieli, iż czas nagli. Mąż nerwowo krążył wokół, nie rozumiejąc, co się dzieje. A ja, rozsiadłam się w leżaku z kubkiem mrożonej herbaty, obserwowałam i wydawałam polecenia.

O szóstej wieczorem, gdy wkręcono ostatnią śrubę, oddałabym wszystko, by zobaczyć minę mojego małżonka. Pośrodku naszej działki stanął solidny płot z blachy, wysoki na dwa metry, dzielący teren na pół.

Po jednej stronie został nasz domek, weranda i moje ukochane rabaty. Po drugiej — zaniedbana strefa „grillowa” i stara szopa. W płocie zamontowałam furtkę — małą, ale z solidną kłódką.

— Co… co to ma znaczyć? — wybełkotał mąż.

— To, kochanie, nasz „rodzinny kompromis” — odparłam spokojnie. — Ta część jest moja. Tu rządzę ja. A tamta — wspólna, dla twojej ukochanej rodziny. Niech twoja siostrzyczka smaży tam kiełbaski do utraty tchu — ma swoją strefę.

I wtedy, jakby na zamówienie, pod bramę podjechał samochód Grażyny. Wysiadła, zobaczyła nowy płot i zastygła. Jej mina… dziewczyny, to była mieszanka szoku, niedowierzania i świętego oburzenia w czystej postaci.

Grażyna zaczęła krzyczeć, dzwonić do mojego męża, domagać się wyjaśnień… A ja tylko w milczeniu przeniosłam swój leżak za nowy płot — tam, gdzie rządzę ja.

Powiedzcie szczerze, moje drogie: postąpiłam za ostro? Czy może czasem, by obronić swój mały raj, trzeba po prostu postawić bardzo, bardzo wysoki płot?

Idź do oryginalnego materiału