Miejsce, gdzie bije serce
Żył sam.
Jego dom stał na uboczu, nieco dalej od wsi – za pagórkiem, gdzie kiedyś biegła ulica o zabawniej nazwie – Ślepa Kiszka. Siedem domów, ustawionych w półkole na wzniesieniu, jak półsenni strażnicy.
Gdy zaczęła się ta wielka migracja – gdy ludzie ciągnęli do miast, porzucając ziemię, zapominając o korzeniach – ulica opustoszała. Domy rozebrano, przeznaczono na opał, spróchniały… Ocalał tylko jeden.
Jeden. Jak wyrwany ząb, który pozostał w ustach stuletniej staruszki.
Tam od siedmiu lat mieszkał Jan Kowalski.
Choć… jeżeli być dokładnym – nie całkiem sam. Towarzyszył mu Burek. Pies, czarny z białymi łapami, krótkimi nogami, zabawnie zakręconym ogonem, trójkątnymi uszami i oczami jak węgielki. Rozumiał wszystko, ale nie mówił. Prawdziwy przyjaciel. Prawdziwy człowiek. Tylko w psiej skórze.
W mieście Jan miał rodzinę. Żonę – obcą, chłodną. Słowa starczało na miesiąc. Dorosła córka, kiedyś trzymała się ojca – bez niego kroku nie zrobiła, teraz – zniknęła z jego życia, jakby ktoś palcem strzelił. Urodził się wnuk, ale dowiedział się o tym nie od córki, ale od przypadkowej sąsiadki.
Gdy serce dało o sobie znać – poważnie – lekarz tylko machnął ręką:
— Potrzebuje pan spokoju, przyrody. Ma pan takie miejsce? Jak nie, to mogę polecić sanatorium.
Jan pomyślał o rodzinnym domu. Odpowiedź była prosta:
— Mam. Tam jest wszystko, co moje.
Żonie powiedział – formalnie. Ta tylko pokręciła palcem przy skroni: no, zupełnie mu odbiło.
Nie dyskutował. Wyjechał sam.
Kosił chwasty. Przebudował dach. Odnowił ganek. Ułożył piec – pomógł mu stary znajomy, z którym w dzieciństwie bili pokrzywy, jakby to byli zbójnicy. Dom ożywał. Dom oddychał.
Czasem słyszał, jak gdzieś w kącie pokoju matka cmoka językiem, a ojciec ciężko, ale z aprobatą chrząka.
Bielił piec, malował ganek na wiśniowo. Postawił rzeźbione poręcze. Pięknie.
Przetrwał zimę. Ogrzał duszę. Ani żona, ani córka – ani telefonu, ani listu. Tylko wiosną ktoś podrzucił Burka. Od tamtej pory – byli we dwóch.
Latem – przestrzeń. Rankiem – do lasu. Jan z koszykiem, Burek – u boku. Rozmawiali bez słów, myślami. Jan, jak babcia uczyła, witał się z lasem: ukłon, prosił o pozwolenie. Tak go nauczono: słów nie rzucać na wiatr, bo wiatr je porwie – sumienie nie dogoni.
Milczący był Jan. Może dlatego w rodzinie nie wyszło – zbyt cichy, zbyt uczciwy.
I tak by trwało. Ale pewnego dnia do wsi przybyli… inni.
Przyjechali. Drogimi samochodami, z dokumentami, z planami. Jego działka – najpiękniejsza. Panoramiczna.
Dom przeszkadzał. JedyDom był jedyny, ale dla niego – cały świat.