W sprzątaniu zakupiła dziwną błyskotkę od od Cyganki. W domu czekała na nią niesamowita niespodzianka…
W sercu Poznania, miasta, które zwykle tętiał życiem, panowała tego dnia upiorna, niemal mistyczna cisza. choćby wiatr nie szeleścił liśćmi, ptaki nie śpiewały — jakby całe miasto wstrząło oddech. Tylko samotne kroki Bogumiły, młodej matki, przestrzeliwały tę dźwiękową pustkę, odbijając się echem od kamienic. Przed sobą pchała wózek, w którym spał jej syn — delikatny, blady, a jednak najdroższy na świecie Jacek. Każdy krok kosztował ją wysiłek, nie tyle fizyczny, ile duszną gorycz, która ściskała serce. Nie mieli wyboru — lekarstwo, bez którego chłopiec by nie przeżył, czekało w aptece, a Bogumiła spieszyła się jak na wezwanie.
Pieniądze na leczenie znikały niczym dym. Zasiłki, zarobki męża Wojciecha — wszystko pochłaniała otchłań rachunków. I tak było za mało. Trzy miesiące temu lekarze postawili diagnozę, od której krew ścięła się w żyłach: rzadka, agresywna choroba wymagająca natychmiastowej operacji za granicą. Bez niej Jacek zostałby kaleką do końca życia. Wojciech, nie namyślając się ani chwili, wyjechał do pracy do Niemiec, zostawiając żonę samą w walce o ich dziecko.
W końcu Bogumiła zatrzymała się przy straganie na skraju parku, gdzie sprzedawano wodę mineralną. Pragnęła jak po długim poście. Do domu było jeszcze półtora kilometra, a siły ją opuszczały.
— Zaczekaj, kochanie, zaraz wracam — szepnęła, muskając dłonią czoło śpiącego chłopca.
Podeszła do stoiska, kupiła butelkę i wróciła po minucie — ale wtedy świat runął. Wózek stał na miejscu, ale w środku… pustka. Jacka nie było.
Serce wyrwało się z piersi. Krzyknęła, upuściła butelkę — szkło rozprysło się jak ostatnia nadzieja. Biegała na oślep, zaglądała pod ławki, wołała syna, ale odpowiadała jej tylko cisza. Gdzie on jest? Skąd zniknął?
Gdyby tylko spojrzała wcześniej za siebie, zobaczyłaby ją — starą Cygankę w jaskrawej chuście, o przenikliwym spojrzeniu, śledzącą ją zza kasztanowca. Gdy Bogumiła kupowała wodę, Rozalia, niczym cień, podkradła się do wózka, porwała chłopca i zniknęła w drzwiach autobusu, który natychmiast odjechał, zabierając ze sobą cudze szczęście.
Łzy płynęły strumieniami. Drżącymi palcami wybrała 112, potem numer męża.
— Wojtek… Wojtek, zgubiłam Jacka! — łkała, ledwie powstrzymując histerię. — Odwróciłam się tylko na chwilę! A jak wróciłam… nie było go!
Tymczasem setki kilometrów dalej, w zardzewiałej Syrence, której silnik terkotał jak serce wściekłego zwierza, Rozalia tryumfowała.
— Patrz, Mirek, co dziś zdobyłam! — chwaliła się, odgarniając koc, pod którym leżał Jacek.
Mirek, jej syn, zmarszczył brwi:
— Matka, oszalałaś? A jeżeli są kamery? jeżeli policja zacznie szukać?
— Jakie kamery w tej głuszy? — prychnęła. — Tylko drzewa i krzaki… nikt nic nie widział.
Cyganka nie kochała Jacka. Nie marzyła o dzieciach. Po prostu — jak sójka, która widzi błyszczący guzik — nie mogła przejść obojętnie. Miała wrodzoną skłonność do brania, co się da, i wykorzystywania. A ten chłopiec — słaby, chory — był idealnym narzędziem. Stał się żebrakiem, a jego łzy wyciągały datki od przechodniów.
— Rób, jak chcesz — mruknął Mirek, wciskając gaz. Samochód ruszył, wioząc dziecko w świat bez litości.
Dom, do którego zawieźli Jacka, przypominał lepiankę na obrzeżach taboru. Czekała tam Zosia — synowa Rozalii, kobieta o zmęczonych oczach i zgorzkniałym sercu. Należała do innego pokolenia: nie wróżyła, nie żebrała, handlowała starociami na bazarze.
— Co to? — wyszeptała, patrząc na chłopca.
— Prezent dla ciebie, córko — uśmiechnęła się Rozalia. — Jutro zabierzesz go pod kościół, będziesz prosić o jałmużnę.
— A jeżeli przyjdzie policja? jeżeli zapytają o dokumenty?
— Powiesz, iż urodziłaś w domu, do szpitala nie chodziłaś — wtrącił teść, starzec o żarzących się oczach. — Żadnych papierów, i koniec.
Mąż Zosi, Zenon, wzruszył ramionami. Było mu wszystko jedno. Byle bez kłopotów.
A w Poznaniu Bogumiła i Wojciech tracili rozum. Przeszukali każde podwórko, rozwiesili setki ulotek, błagali o pomoc. Ale Jacek jakby zapadł się pod ziemię.
Rozalia zacierała ręce, myśląc o przyszłych zyskach. Nie wiedziała, iż Jacek może nie dożyć następnego tygodnia. Jego organizm był na krawędzi.
Lecz Zosia — choć bała się — widziała wszystko. Słyszała jego nocne jęczW końcu Zosia, sprzedawszy w tajemnicy cygańskie srebro, wykradła Jacka i oddała go rodzicom, a sama zniknęła w mroku, szukając nowego życia za horyzontem.