To jest najlepsze „opowiadanie” o polowaniu jakie kiedykolwiek czytałem. Za każdym razem kiedy do niego wracam wywołuje wiele wspomnień, ale jednocześnie zmusza do przemyśleń.
Autor tego dzieła to Pete Dunne – amerykański ornitolog, wieloletni dyrektor ptasiego obserwatorium Stowarzyszenia Audubon w stanie New Jersey, oraz felietonista New York Times’a oraz myśliwy.
Jego refleksje na temat świata przyrody spotykają się z wielkim uznaniem zarówno wśród przeciwników, jak i zwolenników łowiectwa. Potrafi dzielić się swoimi wrażeniami, pisząc językiem zrozumiałym zarówno dla jednych jak i drugich.
Łowiectwo od ponad stu lat spotyka się z niechęcią i kojarzone jest przez część ludzi z brakiem wrażliwości. Ten głos jest szczególnie ważny, ponieważ pozwala spojrzeć na polowanie nie tylko z perspektywy kilogramów mięsa i naszych trofeów.
Jednym zdaniem – dociera do istoty naszej pasji!
Paweł Gdula
Między strzałem a echem
Myśliwym byłem od dziecka. Pewnym krokiem przemierzałem zalesione wzgórza z bronią przewieszoną przez ramię. Znałem rozmazany obraz trzepotu skrzydeł i pionowych świec. Doświadczałem tych „Wielkich Momentów”, dostępnych jedynie myśliwym, gdy w mgnieniu oka wszystko sprowadza się do dwóch punktów i gdy cały wszechświat wstrzymuje oddech. Wszystko – i to, co mogłoby się zdarzyć i to, co się zdarzy – zaciera się wtedy i zlewa w jedną całość. Nim echo zdąży powrócić do źródła.
Te lasy, moje lasy, rozpościerają się tuż za domem rodziców. Typowe zalesienie New Jersey – plątanina krzaków, między którymi króliki kreślą zimą swoje ścieżki, mieszanina dębu i orzecha z mnóstwem dzikiej winorośli i nieprzebraną ilością jarząbków. Niezrozumiały upór niektórych właścicieli uchronił te tereny przed cywilizacyjnym postępem.
Cierpliwość rodziców – daleko wykraczająca poza normalną rodzicielską troskę – pozwalała mi włóczyć się po tych terenach, kiedy chciałem. Wiosną i latem z lornetką, zapominając o nieskoszonym trawniku, a jesienią i zimą ze strzelbą, zapominając o nieodrobionych zadaniach domowych.
Z lornetką obserwowałem zjawiska i zdobywałem umiejętności, które doprowadziły mnie do zawodowej pasji ornitologa. Nauczyłem się znaczenia pasków na skrzydłach i kropek na ogonach. Studiowałem różnice nakrapiania i tworzyłem dla nich własne nazwy. Obserwowałem stada migrujących ptaków, wymyślając własne sposoby ich identyfikacji.
Ze strzelbą zdobyłem mądrość i zrozumienie, a także wspomnienia, które nigdy nie przyblakły. Pamiętam dzień, w którym, gdy echo już ucichło, trzęsącymi dłońmi otrzepywałem królika z liści. Był ciepły, jak żywy. I wiedziałem, i czułem, i pomyślałem: ja to zrobiłem.
Pamiętam kaczora karolinki, błyszczącego w mglistym brzasku, jak po moim trafieniu złożył skrzydła i uderzył w taflę jeziora. Rozebrałem się i popłynąłem po niego. Najdelikatniej jak umiałem zaniosłem go do domu. Gdy stanął potem na moim biurku – obok nieodrobionej pracy domowej, która nie doczekała się mojej uwagi – zastanawiałem się, czy istnieje cokolwiek równie pięknego.
Pamiętam lisa, przewieszonego przez ramię, dokładnie jak na obrazie Winslowa Homera, z którym w godzinach szczytu wstrzymaliśmy ruch na Old Troy Road, wzbudzając podziw i uznanie przejeżdżających nieznajomych. Nim dotarłem do domu, moje ubranie było mocno poplamione farbą, a ja kolejny raz gapiłem się i zastanawiałem nad życiem, które przerwałem, które pochłonąłem i które teraz stało się częścią mojego.
Dzięki lornetce i strzelbie, zżyłem się z moimi lasami. Poznałem je tak, jak drapieżnik poznaje swoje terytorium, a moja pewność siebie wzrastała wraz z moimi umiejętnościami. Bez tego nie można zostać uznanym ornitologiem terenowym. Bez tego nie można polować z poczuciem pewności i jasnym celem.
Być może ktoś powie, że zachodzi tu jakaś sprzeczność. Być może ktoś się zastanawia, jak to możliwe, by ktokolwiek szanował dzikie stworzenia i jednocześnie zabijał je. Doskonale rozumiem ten dylemat, bo wielokrotnie musiałem stawić mu czoła – w rozmowach z przyjaciółmi i nieznajomymi, w dyskusjach z kolegami z pracy i przy stole, kiedy rozmowy stawały się poważne i nie było już miejsca na półprawdy oraz uniki.
I mam taką odpowiedź, choć z pewnością niedoskonałą.
Wystarczy wyobrazić sobie świat jako ogromną scenę, na której odgrywany jest niezwykły dramat, w którym wszystkie istoty żyjące mają zarezerwowane dla siebie własne role.
Kiedy trzymam w dłoniach lornetkę, stoję na widowni jako wszechwiedzący obserwator wszystkiego, co dzieje się wokół mnie i sprawia mi to ogromną satysfakcję. Ale gdy niosę broń, jestem aktorem. Staję się uczestnikiem dramatu. I lubię się tym rozkoszować. Tak jak mówiłem, odpowiedź nie jest doskonała. Głęboko penetruje rozum, ale całkowicie omija serce.
Jest jeszcze jedna odpowiedź, która dociera znacznie głębiej i znacznie bliżej prawdy, ale staje się przez to enigmatyczna i niewyrażalna. Nie potrafię jej sformułować, ale mogę powiedzieć, gdzie każdy odnajdzie ją dla siebie. Znajdziecie ją między strzałem a echem. Jest słyszalna tylko dla tych, którzy odważą się nasłuchiwać i tylko przez krótką chwilę, zanim ucichnie echo.
Polowałem w szkole i na studiach, aż do wczesnych lat dojrzałości. Polowałem aż po blady świt pewnego grudniowego poranka, kiedy muszka zbiegła się ze szczerbinką na tle jelenia, tuż za przednim badylem, w miejscu, gdzie ukryte jest życie. Pamiętam, jak zatrzymałem się usłuchawszy niemej komendy „stój!”. Pamiętam, jak mój palec odnalazł zimny spust i jak cały świat zatrząsł się pod delikatnym dotknięciem. Pamiętam, jak znieruchomiał. Jak nadszedł „Wielki Moment”. Jak wszechświat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na echo, które nigdy nie nadeszło – echo nieoddanego strzału.
Może to za sprawą pomarańczowej taśmy, którą z daleka zobaczyłem i postanowiłem zmienić miejsce polowania. Los odebrał mi dobrze znane stanowiska i pewność siebie. A może za sprawą narastających wątpliwości, które nadeszły wraz z nowymi czasami: zabójstwo prezydenta w Dallas. Może też za sprawą wątpliwości, które nadeszły wraz z wiekiem, kiedy pojawia się więcej pytań niż odpowiedzi i spraw ważnych, które muszą ustąpić miejsca ważniejszym.
Z jakiegoś powodu serce i myśli nie były już zestrojone z prostą wyznaczaną przez dwa punkty na lufie mojej broni. Fundamenty uległy rozkładowi, a polowanie bez przekonania to tylko poza bez treści. Kto poluje bez przekonania, nie powinien polować wcale. Odwiesiłem więc broń i znalazłem sobie miejsce na widowni. Choć nigdy nie przestałem być myśliwym (tak sądzę), to jednak przestałem polować.
Moje życie potoczyło się torami, które budują szacunek dla natury. Uczestniczę w wielu słownych potyczkach, a choćby wojnach pomiędzy przeciwnikami i zwolennikami łowiectwa. Słucham argumentów o kontroli populacji, o zagospodarowaniu nadwyżek, o utrzymywaniu równowagi, jakby polowanie było jakimś rodzajem sprzątania. Przecież nie dlatego polujemy. Ja to wiem.
Czy nie potrafimy wyrazić swoich powodów i skrywamy się za argumentami inżynierów zarządzających populacjami zwierząt. Moim zdaniem taka retoryka nie buduje mostów między myśliwymi i przeciwnikami łowiectwa.
Słucham również argumentów producentów broni, którzy uzurpują sobie prawo reprezentowania moich interesów. Ich działania przeczą zdrowemu rozsądkowi i sprawiły, iż wstydzę się posiadania broni. Naklejki na zderzakach cały czas przypominają mi, iż broń, odwaga i Bóg to „święta trójca Ameryki”, lub iż nie broń zabija ludzi, a choćby iż właściciel pojazdu jadący przede mną prędzej porzuci żonę niż broń. Oglądając te złote myśli zastanawiam się, co to wszystko ma wspólnego z polowaniem.
Uważnie również słucham oskarżeń przeciwników stawiających znak równości między łowiectwem i zabijaniem. Według nich każdy myśliwy jest okrutny i całkowicie pozbawiony uczuć. Cokolwiek by o tych ludziach mówić są wrażliwi na cierpienia innych, odczuwają je jak własne i czują się zmuszeni, by położyć im kres. Mówią, co czują i w co wierzą. Nie są nieszczerzy, są po prostu w błędzie.
Ja wiem, a oni mogą się tylko domyślać, co to jest polowanie i iż jest w nim nie więcej śmierci niż w sztukach Shakespeare’a. Ja wiem, a oni mogą tylko zgadywać, jakie uczucia mną kierują i jestem przekonany, iż nie jestem ani okrutny, ani pozbawiony uczuć. Oni współczują cierpieniu, a ja współczułem śmierci. Ja nasłuchiwałem echa, a oni nie.
Przez dwadzieścia lat słuchałem tych argumentów. Ważyłem słowa i czułem ten konflikt w sobie i na zewnątrz. I przez cały ten czas kształtowałem mój świat, występując publicznie, mówiąc o konieczności i znaczeniu ochrony przyrody i jak to zwykle ma miejsce, rosła we mnie pewność siebie i rosły umiejętności. Ale w ostatnich kilku latach, gdy moje życie osiągnęło półmetek, stała się rzecz dziwna, której się nie spodziewałem.
Coraz częściej łapałem się na tym, iż w ciepły jesienny wieczór tracę kontakt z otoczeniem słuchając rozgęganych gęsi. Wstawałem z fotela, wychodziłem na taras, patrzyłem w niebo, a przed oczami pojawiały się wspomnienia. A kiedy na leśnej ścieżce udało mi się znaleźć pustą łuskę, sięgałem po nią i ściskając w dłoniach, próbowałem odtworzyć dramat, jaki się tu rozegrał, przywoływałem aktorów i role, jakie odegrali na tej odwiecznej scenie. jeżeli spod moich nóg poderwał się jarząbek, jakaś ukryta część mnie natychmiast badała odległość, mierzyła kąt, oceniała prędkość i na podstawie zapisanych w pamięci odruchów szacowałem, jakie miałbym szanse.
Któregoś wieczoru, kiedy po ptaku nie było już ani śladu, a wiatr uporządkował bałagan w liściach, zorientowałem się, iż przez długi czas tkwiłem nieruchomo w oczekiwaniu na niemal zapomniany odgłos, kołaczący się gdzieś we wspomnieniach, czekałem na echo.
No i stało się!
Pewnego jesiennego poranka wziąłem broń i wyruszyłem na łowy. Opuściłem widownię i wszedłem na scenę. Ponownie podjąłem moją starą rolę dobrze znanego dramatu. Polowałem cały dzień, moja pewność powróciła, a kiedy nadszedł „Wielki Moment” okazało się, że moje serce i myśli znów złączone są z prostą wykreśloną między dwoma punktami na lufie. Strzeliłem dwukrotnie. Z jakim skutkiem? Odpowiedź niech pozostanie między mną a echem.
Before the Echo by Pete Dunne