Szczęście w ramionach bliskich

4 dni temu

Szczęście to rodzina za plecami

Wojtek wrócił z wojska jeszcze silniejszy, niż gdy wychodził. Był najmłodszy w licznej rodzinie – miał czterech braci – i zdawało się, iż odziedziczył po nich wszystko, co najlepsze. Wysoki, prawie dwa metry, barczysty, z jasnymi włosami i niebieskimi oczami, które patrzyły na świat z życzliwością. Zawsze gotowy pomóc, a siły też mu nie brakowało.

Minęły zaledwie trzy dni od jego powrotu do rodzinnej wsi Podgórze, gdzie zdążył już spotkać się z krewnymi i przyjaciółmi, gdy idąc ze sklepu, zobaczył Kingę. Zamarł na widok pięknej dziewczyny, choć niezbyt wysokiej.

— Nieźle, jakie u nas piękności mieszkają. Czy ja coś przegapiłem, czy nowe dziewczyny zdążyły wyrosnąć? — przywitał się od razu.

— Witaj, piękna, jakoś nie przypominam sobie twojej twarzy — powiedział. — Czyj jesteś córką?

— Witaj, jestem córką mamy i taty — zaśmiała się. — Oczywiście, iż mnie nie pamiętasz, nie jestem stąd.

— Wojtek — przedstawił się. — A ty?

— Kinga, Kinga Marekówna — odparła. — Jestem nauczycielką w szkole podstawowej, przyjechałam tu rok temu.

— Aha, a ja właśnie wróciłem z wojska.

Stali i rozmawiali długo, jakby znali się od zawsze. Sąsiedzi już zerkałi w ich stronę — w małej wsi plotki rozchodzą się szybko. A Wojtek i Kinga naprawdę przypadli sobie do gustu, tak bardzo, iż nie chciało im się rozstawać.

Wieczorem Wojtek nie mógł przestać myśleć o pięknej Kindze.

— Mamo, a gdzie mieszka ta nowa nauczycielka, Kinga Marekówna?

Matka spojrzała na niego zaskoczona.

— Dano jej domek po babci Weronice, dawno już nie żyje, ale dom stoi mocny. Tam się urządziła. A co, spodobała ci się? Już sobie kogoś upatrzyłeś?

— Upatrzyłem i zdziwiłem się — odparł Wojtek i zabierał się do wyjścia.

Od tamtej pory zaczęli się spotykać, rozmawiać, aż w końcu Wojtek oświadczył się Kindze, a ona się zgodziła. Wesele huczało w całej wsi. Wiele dziewczyn miało mu to za złe.

— Czemu ożenił się z przyjezdną? U nas też jest pełno ładnych dziewczyn!

Ale z czasem się przyzwyczaili, zwłaszcza iż Kinga uczyła dzieci i była w wiosce szanowana. Dzieci ją uwielbiały, rodzice również.

Wojtek wprowadził się do Kingi, bo w domu jego rodziców mieszkał już jeden z braci z rodziną i brakowało miejsca. Był złotą rączką, wszystko mu wychodziło, a siłę też miał.

— Kinguś, dobuduję część do domu, za ciasno nam, a jeszcze dzieci będą — dzielił się planami. — Zamówię materiały, wezmę się do roboty.

Żona go wspierała. W ciągu kilku lat Wojtek postawił dom, jakiego pozazdrościliby mu wszyscy we wsi. Sam był silny i kropka, więc i dom zbudował solidny. Kinga tylko się cieszyła. Żyli w zgodzie. Czas mijał, ale jedno ciągle ich trapiło — nie mieli własnych dzieci. Kinga kochała dzieci, całe serce wkładała w uczniów, ale swoich brakowało.

— Dlaczego nie mogę zajść w ciążę? — często myślała. — A jeżeli Wojtek mnie zostawi? Tak bardzo chce dzieci, dom już gotowy.

— Dlaczego nie mamy dzieci? Może to przeze mnie? — rozważał Wojtek. — A jeżeli Kinga odejdzie?

Oboje się martwili, ale na badania się nie zdecydowali. Może bali się diagnozy, a może wciąż mieli nadzieję. Tymczasem Kinga skończyła trzydzieści lat, mąż był dwa lata starszy. Pewnego dnia w telewizji zobaczyła reportaż o dzieciach z domów dziecka. I wtedy wpadła na pomysł.

— Może adoptujemy chłopca? Będziemy mieli syna. Tylko co na to powie Wojtek? A jeżeli nie zechce? W końcu to nie jego krew…

Długo się wahała, ale przy kolacji w końcu powiedziała:

— Wojtuś, może weźmiemy dziecko z domu dziecka? — i spojrzała mu uważnie w oczy.

Mąż aż się zakrztusił, odchrząknął, ale w końcu odpowiedział:

— Kinguś, czytasz mi w myślach. Sam o tym myślałem, ale nie wiedziałem, jak ty na to zareagujesz. Ale miałem nadzieję, iż zrozumiesz.

— Boże, Wojtuś, jak ja się cieszę! — rzuciła mu się na szyję.

Po zebraniu informacji pojechali do miasta. Dom dziecka stał za wysokim płotem, niedaleko szpitala. Wreszcie weszli do gabinetu dyrektorki, już wiedząc, jak się nazywa.

— Dzień dobry, pani Iwo — przywitali się grzecznie.

— Dzień dobry, siadajcie przy stole, czuję, iż rozmowa będzie długa.

Iwona wyjaśniła wszystko szczegółowo, wypytała też o nich samych i o dokumenty, które muszą przygotować. Rozmowa się przeciągała, dyrektorka chciała się upewnić, kim są ludzie przed nią.

W końcu zaproponowała:

— Chodźcie, pokażę wam dzieci.

Dzieci nie było wiele. Kindze spodobał się siedmioletni chłopiec, który choćby trochę przypominał Wojtka — tak samo krzepki i niebieskooki. Wojtek też od razu go zauważył. Iwona, śledząc ich spojrzenia, zrozumiała. Szepnęła im cicho:

— Kacper ma jeszcze młodszego brata, Jasia. Nie możemy ich rozdzielać. — Wskazała oczami trzyletniego malca.

W Kindze od razu zrodziło się uczucie, iż te dzieci są już niemal ich własne. Spojrzała na męża z nadzieją, a on uśmiechnął się ledwo zauważalnie, ale ona go zrozumiała. Wrócili do gabinetu, a Iwona powiedziała:

— Widzę po waszych spojrzeniach, iż nie macie nic przeciwko wzięciu obu braci?

— Tak — odpowiedzieli jednocześnie.

— Cieszę się, ale rozumiecie, iż dzieci, jak drzewa, nie rosną same. Potrzebują troski, czułości, zrozumienia. Wymagają czasu i pracy. Chociaż komu ja to mówię — uśmiechnęła się nagle. — Przecież sama jesteś nauczycielką. To też ciężka praca.

— Tak, rozumiem — odparła Kinga. — Ale teraz, patrząc na te dzieci, widzę, iż malec porzucony przez swoich lub osierocony żyje bez miłości, jak roślina bez wody.

Kacper i Jaś w końcu przyjechali do domu po długich formalnościach. Chłopcy byli szczęśliwi. Kacper chodził już do pierwszej klasy i po weekendzie dumnie maszerował obok mamy do szkoły. Nigdy nie było mowy o tym, jak mają nazywać przybranych rodziców. Starszy brat od razu wyjaśnił:

— Jasiu, to nasza mama i tata — a malec pod

Idź do oryginalnego materiału