ŚWIECA NA WIETRZE
Halina Stanisławówna zdjęła lateksowe rękawiczki i ochronną maskę, rzuciła je do metalowej misy i, wyczerpana do ostateczności, wyszła z sali operacyjnej. To była jedna z tych operacji, gdzie stawką jest życie. Pacjent, Jerzy Mikołajewicz Sokołowski, starszy mężczyzna z chorym sercem, cudem wytrzymał narkozę.
Teraz pozostawało tylko czekać…
Nocy Halina nie spała. Leżała na wąskim łóżku w pokoju dyżurnym, wpatrzona w sufit. Biała, popękana tynkowa powłoka zdawała się wciągać ją w siebie, przypominając o przeszłości, którą dawno pogrzebała głęboko w sercu. Wydawało się, iż te pęknięcia to przedłużenie tego, co zostało daleko za nią – małej zasypanej śniegiem wsi Bielice pod Kielcami, gdzie zaczęło się jej dorosłe życie.
Halina zamknęła oczy, a czas cofnął się wstecz. Znów ma dziewiętnaście lat, stoi przy półzrujnowanym kościele – starym, drewnianym, z czarną sadzą na ścianach i dzwonem, który zawisł w otworze bezgłośnie.
W tamtych latach, po ukończeniu studiów, wysłano ją na prowincję. Tam po raz pierwszy poznała, co znaczy żyć wśród ciszy, siarczystych mrozów i obojętności.
Do tego kościoła weszła pewnego dnia, kierowana przeczuciem. W środku pachniało kurzem, chłodem i woskiem. Zapaliła święcę, mając nadzieję, iż choć tu poczuje ciepło.
— Coś cię gnębi, siostrzyczko? — usłyszała głos za plecami.
Przed nią stał młody ksiądz – ojciec Wojciech.
— Ot, tak sobie weszłam — odparła z wymuszonym uśmiechem.
Od tamtej pory zaglądała częściej. Rozmowy z nim były długie i ciche. Wydawał się jej bliski – mądry, wrażliwy. Jakby wiedział, jak zbudowana jest jej dusza.
Pewnego dnia szepnęła:
— Dziś rocznica śmierci ojca. Był żołnierzem. Zginął w 1919, pod Lwowem…
Nie wiedziała, iż to stanie się zgubnym błędem.
Tej nocy drzwi jej domu zatrzęsły się od uderzeń. Halina narzuciła szlafrok, otworzyła – i wszystko się skończyło.
Rewizja, przekleństwa, krzyki. Ojciec Wojciech okazał się kapusiem. Wydał ją za „antypaństwowe” rozmowy.
W areszcie nie bito jej od razu. Najpierw była przesłuchanie. Śledczy był niski, łysiejący, o zmęczonym spojrzeniu.
— Usiądź. Jestem Bogdan Janowicz Kowalczyk. Nie bój się — powiedział cicho. — Nie wszyscy tu są zwierzętami. Choć czasy takie, iż człowiek to jak świeca na wietrze. Najlżejszy podmuch – i już go nie ma…
Nie uderzył. Patrzył ze współczuciem.
— Nie zdołam cię wyciągnąć, Halinko. Ale do łagru też nie pozwolę cię wysłać. Spróbuję o zesłanie. I módl się, by nikt więcej nie zainteresował się twoją sprawą.
Tak trafiła do Bielic.
Prowadziła tam jedna droga – zaśnieżona, prosta jak strzała. Zima była sroga.
Na początku nikt nie chciał jej przyjąć – zesłańców unikano. Pukała do każdego domu i za każdym razem słyszała za drzwiami „Nie!” lub po prostu ciszę.
— Ludzi spotkasz i na końcu świata — przypomniała sobie słowa Kowalczyka.
Drzwi otworzyła tylko jedna – Krystyna, młoda wdowa.
— Wejdź. Tylko zachowuj się cicho.
Tak Halina została u niej. Pracowała w ogrodzie, leczyła wieśniaków, opiekowała się dziećmi i zwierzętami. Ludzie powoli zaczęli ufać.
Minęły dwa lata. Co dwa tygodnie meldowała się w urzędzie powiatowym. Naczelnik Powiatowego Komitetu, Tadeusz Marek Nowak, przyjmował ją bez słów, obojętnie stawiając podpis w rejestrze.
W trzecim roku wszystko się odmieniło.
Był późny wieczór. Zamieć.
Przed domem Krystyny zatrzymały się sanie. Wpadł Nowak, cały w śniegu.
— Moja córka umiera. Pomóż.
Halina zebrała rzeczy. Pomknęli do jego domu.
Na łóżku leżała może siedmioletnia dziewczynka. Szara twarz, zapadnięte policzki, ledwo słyszalny oddech. W kącie nudziła się lekarka z powiatowej przychodni.
— Błonica — rzuciła.
— Ma pani skalpel?
— Przywiozą. Za jakieś pięć godzin.
— Za pięć godzin będzie za późno — odcięła Halina. — Potrzebuję noża, świecy i spirytusu.
Nowak biegał jak oszalały, przynosił wszystko. Halina zdezynfekowała nóż, wsunęła go w gardło dziecka – ropień pękł.
Twarz zalala ropa i krew. Matka rzuciła się na nią w furii — biła po twarzy, wyła. Nowak odciągnNowak odciągnął żonę, a Halina przez całą noc czuwała przy łóżku dziewczynki, wiedząc, iż to nie koniec jej walki.