Światka przekręciła klucz i zamarła: przy drzwiach czekało trzech puchatych gości

2 tygodni temu

Zosia wkręciła klucz w zamek i nagle zamarła: przy drzwiach siedzieli trzej puchaci goście. Znowu ten niekończący się, uciążliwy jesienny deszcz. Zofia szła po podwórzu, ściskając parasol tak, jakby mógł ochronić ją nie tylko przed zimnymi kroplami, ale i przed obojętnym światem wokół. Kiedy klucz się obrócił, zza pleców usłyszała krótki, żałosny dźwięk:

Miau.

Zofia zatrzymała się i odwróciła głowę. Przy progu, ciasno przylegając do siebie, siedziały trzy mokre kłębuszki. Małe, drżące z zimna. Rude, białe i czarne jakby ktoś specjalnie dobrał kontrastujące kolory, żeby wyglądały jeszcze bardziej wzruszająco.

Boże wymruczała prawie szeptem.

Kocięta podniosły na nią oczy. Nie prosiły, nie wołały po prostu patrzyły. W ich spojrzeniu było coś, co ścisnęło w niej serce.

Po co przyszliście do mnie? szepnęła Zofia, kucając. Idźcie, maluchy, idźcie stąd.

Rude podeszło ostrożnie łapkę i dotknęło jej palców. Zawzięła się, gwałtownie wstała, otworzyła drzwi i weszła do środka. Odwróciła się. Kocięta przez cały czas siedziały, nie ruszając się.

Przepraszam wyszeptała i zamknęła za sobą drzwi.

W nocy sen nie przychodził. Zofia leżała, słuchając, jak wiatr huczy w gałęziach za oknem, i wszystko wydawało się, jakby pod jej drzwiami dochodziło słabe miau. Może wiatr tak wyje, a może to sumienie.

Rankiem deszcz ucichł. Zajrzała przez okno próg był pusty.

No i niech tak będzie wymamrotała głośno, jakby usprawiedliwiając się przed samą sobą. Ktoś znajdzie lepsze miejsce.

Jednak w piersi przebiło ją ostry, jak igła, ból, jakby straciła coś ważnego.

Zosiu! zawołał znajomy głos z ulicy.

Na podwórzu stała sąsiadka Walentyna, prowadząc na smyczy swojego kundla Jasia.

Wyjdź, pogadajmy!

Zofia zaciągnęła szalik i zeszła po schodach.

Słuchaj zaczęła Walentyna podobno wczoraj pod twoimi drzwiami siedziały kocięta. Gdzie są?

Poszły wzruszyła ramionami Zosia. Przyszły same, poszły same.

Och, głupia westchnęła sąsiadka. Koty nie przychodzą tak po prostu. jeżeli wybrały dom, niosą ze sobą dobro. A ty je wypędziłaś?

Nie wypędziłam odpowiedziała cicho Zofia. Po prostu nie wzięłam.

A szkoda, Zosiu. Grzech to wypędzać tych, którzy przychodzą samodzielnie.

Te słowa utkwiły w sercu. Zosia chwilę jeszcze stała, potem zdecydowanie obróciła się:

pójdę ich szukać.

Teraz dobrze! zawołała za nią Walentyna.

Z parasolem w ręku, mokrym asfaltem pod stopami, Zofia przemierzyła cały podwórze, zaglądała za kosze na śmieci, pod schody, do piwnicy nikogo. Tylko cisza i szum wody w rynnie.

Następnego dnia wstała o świcie, nie włączając radia, ubrała się i ruszyła znowu na poszukiwania. Obchodziła własny podwórek, potem sąsiedni, zaglądała w każdy zakamarek.

Kici-kici mruczała pod nosem, czując się głupio. Gdzie jesteście, maluchy?

Odpowiedział jedynie drobny, drażliwy deszcz.

Trzeci dzień był najcięższy. Zofia wędrowała aż do zmierzchu, nogi bolały, ubranie było przemoczone, ale nie mogła się zatrzymać. Przy wejściu napotkała Walentynę:

Zosiu, jesteś cała mokra! Zrobisz się chora!

Nie mogę, Walentyno zmęczona odpowiedziała. Przyszły do mnie. A ja

Rozumiem skinęła sąsiadka. Jutro pójdziemy razem.

Czwartego poranka Zofia już szykowała się do wyjścia, gdy nagle usłyszała ciche, przygnębione miau. Dźwięk dochodził z dołu. Pochyliła się i zajrzała pod rynnę grzewczą. Tam, w kącie, przylegające do siebie, siedziały dwa rude i białe. Chude, przemokłe, drżące. Biały ledwo oddychał.

Moi kochani szepnęła, ostrożnie wyciągając ręce. Rude od razu pozwoliło się podnieść, biały był bez sił.

Zofia niosła ich pod kurtką do domu, czując pod dłonią bijące maleńkie serduszka. W kuchni wyciągnęła stare ręcznik i otuliła maluchy. Rude od razu ożyło, rozejrzało się, a biały leżał nieruchomo.

Nie umieraj szepnęła, masując mu łapki. Słyszysz? Nie pozwól sobie!

Zalała go ciepłym mlekiem. Rude zachłannie przytuliło się do miseczki, biały pił z pipetki, kropla po kropli. Po godzinie w końcu cicho zamiauczało.

No i super uśmiechnęła się Zosia po raz pierwszy od tych dni.

Lecz gdzie trzeci czarny?

Zostawiając znalezione kocięta w cieple, Zofia wyruszyła ponownie. Szukała aż do wieczora, aż usłyszała żałosny piszczek spod starej szopy. W szczelinie między deskami utknął mały czarny kociak.

Jakże tam się wślizgnąłeś, głuptasie? grzmiała, wyciągając go. Szczelina była wąska, musiała znaleźć młotek i wyłamać deskę.

Czarny był najsłabszy ze wszystkich. Zosia zabrała go do domu, położyła obok innych na starym kocu przy grzejniku. Rude już skakało po kuchni, biały oddychał równomiernie, a czarny

Trzymaj się, mały namawiała, podlewając go mlekiem. Nie poddawaj się.

O północy w końcu wypił kilka samodzielnych łyków.

Pierwsze tygodnie były trudne: biegunka, gorączka, jeden chory, drugi. Zofia nie zamykała oczu nocą, grzała, karmiła, biegała do weterynarza.

Może oddasz je komuś? zaproponowała Walentyna.

Nie odpowiedziała stanowczo Zosia. Są już moje.

Moje. To słowo wypowiedziała po raz pierwszy od dawna.

Rude nazwała Rudykiem psotnym, niespokojnym, który wszędzie wpychał nos. Białe Śnieżkiem, spokojnym obserwatorem, który lubił siedzieć przy oknie i patrzeć na ulicę. Czarny Tępkiem, cichym, ostrożnym, ale przywiązał się do niej mocniej niż wszystkie: gdy Zofia usiadła, od razu wskakiwał na jej kolana.

Dom napełnił się mruczeniem, stukotem łap, brzękiem misek. Powróciły zapachy mleka, szamponu, ciepłego chleba. Powróciło życie.

Zofia budziła się wcześniej niż zwykle, by zadbać o kociaki: nalać świeżej wody, wsypać karmę, wymienić żwirek w kuwetce. Jej dzień miał teraz wyraźny rytm śniadanie, zabawy, obiad, spacery po mieszkaniu, wieczorne pieszczoty i sen. I co najciekawsze naprawdę to lubiła. Po raz pierwszy od dawna miała prawdziwy sens wstawania rano.

Po dwóch miesiącach kociaki urosły, wzmocniły się i zamieniły z drżących kulek w małe huragany. Szczególnie Rudy nieustraszony, niespokojny, zawsze wymyślający nowe psoty. Zrzucał zasłony, przewracał kwiaty, wspinał się do szaf, robiąc w nich prawdziwy bałagan.

Co znowu narobiłeś, mały rozrabiaku? zbeształa Zofia, ale z uśmiechem i czułością, które brzmiały jak ciepła radość. Rudy, jakby rozumiał, iż wszystko mu wybaczą, ocierał się o jej nogi i mruczał, jakby mówił: Tylko się baw, mamuśka!.

Śnieżek był przeciwieństwem powściągliwy, ważny, jakby stworzony do filozoficznych rozważań. Zajął miejsce na parapecie kuchennym i mógł godzinami tam siedzieć, obserwując podwórko. Czasem zamiauczał może rozmawiał z przelatującymi ptakami, może pouczał sąsiednie koty.

Tępielek stał się jej nieodłącznym cieniem. Gdzie Zofia, tam on. Do łazienki i za nią. Do kuchni już pod stopami. Gdy Zofia kładła się do łóżka, Tępielek natychmiast przytulał się na poduszce, zwijając w kłębek.

No i przyczepiłeś się, mały zaśmiała się Zofia, pogłaszczając go za uchem.

Pewnego ranka coś jednak było nie tak. Zosia obudziła się i od razu poczuła niepokój. Na kuchni Śnieżek siedział na swoim miejscu, Rudy biegał po korytarzu, a Tępielek zniknął.

Tępielek! zawołała. Gdzie jesteś, maluchu?

Nie było odpowiedzi. Zofia przeszukała całe mieszkanie pod kanapą, w szafie, w pralce. Pustka. Czy nie wspiął się na schody? A drzwi były zamknięte Okno? Również zamknięte. Pobiegła więc na klatkę, potem na podwórze, przeszukała piwnicę, strych, krzaki przy ogrodzeniu.

Tępielek! Tępielek! wołała w rozpaczy, nie zważając na sąsiadów.

Z okna wyłoniła się Walentyna:

Zosiu, co się stało?

Tępielek zniknął! odpowiedziała Zofia, pośród łez. Nie wiem, gdzie się podział!

Poczekaj, zaraz zejdę poszukamy razem!

Obwędzili cały podwórze, zajrzeli w każdy zaułek. Zofia już miała pęknąć ze łez. W głowie kłębiły się straszne scenariusze. Czy nie potrącił go samochód? Czy ktoś go podniósł?

Nie zamartwiaj się starała się uspokoić Walentyna. Koty są mądre, znajdzie się Twój Tępielek.

Zofia nie mogła jednak się uspokoić. Wróciwszy do domu, ponownie obszukała wszystkie pokoje. Rudy i Śnieżek siedzieli obok, jakby wyczuwając jej niepokój.

Gdzież jesteś, mój maluchu szepnęła, siadząc na kanapie.

Nagle usłyszała ledwie słyszalne miau. Zatrzymała się, nasłuchując. Dźwięk dochodził z góry. Zofia podniosła głowę i spojrzała na szafę. Na najwyższej półce, za kartonami, krył się czarny kłębuszek.

Tępielek! wydechła, oczy zalśniły od ulgi. Jak tam się znalazłeś, łobuziaku?

Kociak jęknął, bojąc się ze skoczyć w dół. Zofia postawiła krzesło, ostrożnie wspięła się i wyciągnęła drżącego Tępiekla. Przytulając go do siebie, pogłaskała po grzbiecie i szepnęła:

No i przestraszyłeś mnie, głuptasie

Tępielek mruczał, przyciskając pyszczek do jej policzka, jakby przepraszał.

W tym momencie Zofia zrozumiała, iż nie bała się jedynie utraty kota. Bała się być sama. Te małe stworzonka stały się jej rodziną, sensem, częścią serca. Rudy podbiegł, zamiauczał, Śnieżek przytaknął, a Tępielek wtulił się w szyję.

Wieczorem Zofia po raz pierwszy od dawna poczuła, iż naprawdę jest potrzebna.

Dziękuję wam wyszeptała, rozkładając miseczki z wodą. Dziękuję, iż przyszliście do mnie.

Od tej chwili Rudy witał ją przy drzwiach za każdym razem, gdy wracała z sklepu skakał, mruczał, ocierał się o nogi. Śnieżek czujnie strzegł domu, jak prawdziwy wartownik, pilnując wszystkiego z parapetu. A Tępielek, jak zawsze, był przy niej uważny, wierny, z żółtymi oczami pełnymi czułości i zrozumienia.

Gdy Zofia była smutna, on leżał przy niej, ciepłem rozgrzewając ją. Gdy była radosna mruczał głośniej, jakby dzielił się jej szczęściem.

Dom znów tętnił życiem. Zofia nie wstawała już bo trzeba, ale dlatego, iż chciała nakarmić swoich chłopców, pobawić się, porozmawiać. Tak, rozmawiała z kotami. I nie wstydziła się tego. Bo one naprawdę odpowiadały swoim mruczeniem, ruchem ogona, krótkim miau.

W tych cichych dialogach Zofia pojął najważniejsze: nie jest już sama. Obok są ci, którzy potrzebują jej, i ci, bez których nie mogłaby już żyć.

Rok później stała przy oknie, patrząc na podwórze, gdzie kiedyś przyjęła trzech przemokłych maluchów.

Śnieżku, znów pada rzekła do białego kota, rozciągniętego na parapecie.

Śnieżek zamiauczał, nie odrywając spojrzenia od szyby. Przemienił się w eleganckiego przystojniaka z zielonymi oczami spokojnego, mądrego, niczym stary profesor. Z korytarza dobiegł stukot Rudy pędził z zabZ korytarza dobiegł stukot Rudy pędził z zabawką w pysku, a Zosia uśmiechnęła się, wiedząc, iż dom pełen jest miłości.

Idź do oryginalnego materiału