Strażnik Zmierzchu

8 godzin temu

**STRAŻNIK ZMIERZCHU**

Nazywam się Stanisław, choć w okolicy wszyscy mówią na mnie pan Stanisław. Mam siedemdziesiąt dwa lata, a moje życie, jak wielu starych ludzi, to ciąg rutyny i wspomnień. Mieszkam sam w drewnianym domu na skraju lasu, gdzieś na Podlasiu, gdzie mgła wciska się przez szpary, a wiatr świszcze między sosnami jak dawna skarga. Pięć lat temu moja żona, Halina, odeszła cicho pewnej zimowej nocy. Od tamtej pory czas stał się dłuższy, cięższy, a noce chłodniejsze.

Dzieci wyjechały daleko, za swoimi marzeniami i obowiązkami. Najpierw dzwonili czasem, potem rzadziej, aż w końcu zapadła cisza. Nie mam im tego za złe życie toczy się dalej, nie oglądając się wstecz, a człowiek uczy się godzić z nieobecnością jak z częścią krajobrazu. Mimo to bywają dni, gdy samotność ciąży jak zbyt gruby płaszcz, dusi i przygniata ramiona.

Mój dom jest prosty, taki, co skrzypi przy każdym kroku i przechowuje echa głosów, które kiedyś go wypełniały. Ogród, który za czasów Haliny tętnił życiem, teraz to dziki zakątek, gdzie wysoka trawa i polne kwiaty walczą o odrobinę słońca. Lubię siadać na ganku o zmierzchu, z kubkiem herbaty w dłoniach, i patrzeć, jak las pogrąża się w mroku. Czasem zamykam oczy i słucham śpiewu ptaków, szumu wiatru, dalekiego szczekania psa gdzieś u sąsiadów.

Pewnego wieczoru, gdy powietrze pachniało wilgotną ziemią, a niebo zabarwiło się pomarańczą, po raz pierwszy zobaczyłem lisa. Był chudy, z poszarpanym futrem i wystającymi żebrami, pysk miał ubrudzony błotem. Przeszukiwał śmieci zostawione przy bramie, poruszając się ostrożnie, jakby bał się być zauważony. Stałem nieruchomo, obserwując go z daleka, bez słowa. Nie czułem strachu ani złości, tylko dziwną ciekawość.

Nie przegoniłem go. Tej nocy, gdy przygotowywałem kolację, odłożyłem kawałek chleba i trochę wczorajszego mięsa, zostawiając je na skraju ogrodu. Zasypiałem, zastanawiając się, czy wróci. I wrócił. Następnego dnia, i kolejnego, i jeszcze następnego. Co wieczór, gdy słońce chowało się za horyzont, a chłód wślizgiwał się przez okna, lis pojawiał się bezszelestnie, siadał kilka metrów od domu i czekał na swój posiłek.

Na początku nie rozmawialiśmy wiadomo, lisy nie mówią, a ja też nie miałem wiele do powiedzenia. Z czasem jednak zacząłem do niego mówić. Opowiadałem o pogodzie, o snach, o tym, co mnie dziś bolało. Słuchał w milczeniu, tymi żółtymi oczami, głębokimi, które nie osądzają i nie pytają. Jadł powoli, nie spuszczając mnie z wzroku, po czym znikał w ciemności jak cień.

Tak narodził się nasz rytuał. Co wieczór, kładąc jedzenie na trawie, mówiłem do lisa jak do przyjaciela. Jego obecność działała na mnie kojąco. Nie czułem się już tak samotny miałem kogoś, kto czekał na mój gest, kogoś, kto dzielił ze mną tę chwilę towarzystwa. Zacząłem częściej wychodzić do ogrodu, pielić chwasty, zbierać suche gałęzie. Czułem, iż w jakiś sposób potrzebujemy siebie nawzajem.

Pewnej nocy zima uderzyła z całą mocą. Wiatr wył, a deszcz walił w dach, jakby chciał go zerwać. Wyszedłem, by zabezpieczyć okno, które się otworzyło, i poślizgnąłem się na błocie. Upadłem, czując ostry ból w nodze. Telefon, który zawsze miałem przy sobie, nie miał zasięgu. Krzyczałem o pomoc, ale odpowiedział tylko wiatr.

Zimno wżerało się w kości. Drżałem nie tylko z bólu, ale i ze strachu. Myślałem, iż to moja ostatnia noc, iż nikt mnie nie znajdzie, aż będzie za późno. Zamknąłem oczy i modliłem się nie za siebie, ale za dzieci, by nie czuły winy, gdy usłyszą wiadomość.

Wtedy go poczułem. Ciepło, obecność u boku. Otworzyliłem oczy i zobaczyłem lisa, siedzącego przy moim boku, z pyskiem opartym na nodze. Nie uciekł. Został, oddychając spokojnie, jakby rozumiał, iż go potrzebuję. Nie zrobił nic więcej tylko był. Jego ciepły oddech i spokojne spojrzenie dodały mi sił.

Minęły godziny, a może tylko minuty, zanim zdołałem się podnieść. Lis nie odszedł, dopóki nie upewnił się, iż jestem w porządku. Gdy wreszcie wlazłem do domu, zniknął między drzewami, cicho jak zawsze. Tej nocy, grzejąc się przy piecu, wiedziałem, iż coś się między nami zmieniło. To nie był już tylko wygłodniały zwierzak, a ja nie byłem tylko samotnym starcem. Byliśmy w pewnym sensie towarzyszami.

Od tamtej pory nie mówię, iż żyję sam. Co wieczór, kładąc jedzenie, mówię do lisa jak do przyjaciela. Mówię: Nie jesteś moim pupilem. Jesteś moim gościem. A to, dla kogoś, kto spędza dni w samotności, znaczy wszystko.

Z czasem moje zdrowie się poprawiło. Zacząłem wychodzić do ogrodu, spacerować po lesie, oddychać porannym powietrzem. Czekałem na wieczór nie z obawy przed ciemnością, ale dlatego, iż wiedziałem, iż w pewnym momencie wśród drzew zajaśnieją żółte oczy i przyjdą na kolację.

Lis stał się częścią mojego życia, choć on tego nie wie. Nie obchodzi go sława ani media. Kiedyś odwiedził mnie wnuk i, widząc lisa, nagrał filmik. Historia stała się popularna, przez kilka dni dostawałem telefony i wiadomości. Ale lisa to nie obchodzi. On wciąż przychodzi bez hałasu, bez zdjęć, bez lajków. Po prostu siada naprzeciwko starego człowieka, który go karmi, i milcząco trwa przy nim.

Czasem myślę, jak wiele się zmieniło od śmierci Haliny. Na początku samotność była nie do zniesienia, cień, który się wydłużał z każdym dniem. Teraz, dzięki chudemu lisowi, wiem, iż towarzystwo może przyjść z najmniej oczekiwanego miejsca. Że przyjaźń nie zawsze jest głośna czasem po prostu oddycha obok i czeka, aż minie noc.

Lubię myśleć, iż w głębi duszy wszyscy jesteśmy trochę jak ten lis: szukamy ciepła, jedzenia, odrobiny bliskości w ciemności. I trochę jak ja: potrzebujemy wiedzieć, iż ktoś na nas czeka, iż nie jesteśmy sami na świecie.

Co wieczór

Idź do oryginalnego materiału