Strażniczka nieumarłych / 23 / Shadow

publixo.com 2 miesięcy temu

– Wyjdę, jednak jeżeli coś knujesz, wrócę i zabiję – oznajmił Werkmun dobitnym tonem.
Junig nie odpowiedział. Miał w oku coś, co choćby Rewint zauważył i niechętnie ruszył za bratem w stronę wyjścia. Midyn już od jakiegoś czasu ogrzewał glinianą ścianę. Nie dla niego te wszystkie walki i utarczki słowne. Jako śmiertelnik, myślał jedynie, aby nie ucierpieć. Nie miał nadprzyrodzonych mocy, a Pustelnia skrywała potwory, których nie był sobie w stanie wyobrazić. Nawet, teraz kiedy patrzył do góry, widział cienie, leniwie pływające po nierównej powierzchni. Obserwowały go i jakby naśladowały odruchy, które próbował hamować.
– Coś kombinuje, jestem tego pewien – zagadnął Rewint.
– Wiem, ale widziałeś postawę Metrysy. Dla Łapacza pójdzie w ogień i nikt jej nie zatrzyma. Przy pożegnaniu przekazałem jej, jak uderzyć, aby przetrwać. Mam nadzieję, iż odczyta, bo przesyłałem obrazy w stanie wzburzenia, a wtedy są trudniejsze w odbiorze.
– Jest bystra, więc na pewno wyłapie… zresztą, skoro ja potrafię odgadnąć co ci w duszy gra, to ona tym bardziej.
– Zawsze możecie ruszyć z odsieczą – zasugerował Midyn.
Wziął głęboki oddech i odpierał zimne spojrzenia, które go obłapiały. Został sam na sam z dziwakami i nie czuł się z tym dobrze. Zaczynał żałować, iż nie wypił mikstury. Był ptaszkiem w ciasnej klatce, a dwa rozwścieczone kocury w każdej chwili mogły go rozszarpać, rozrywając cienką osłonę. Na nic fakt, iż był przyjacielem dziewczyny.
– Co robisz?
Rewint odstąpił od brata. Podczas zmieniania formy, emanował zimnym światłem, które przeszywało jak sople lodu, wtykane pod skórę.
– Nie widać – odparł i zamknął oczy.
Fioletowe wnętrze i kłębowisko dusz wywołało u Midyna wstręt. Po raz pierwszy widział coś takiego i żywił cichą nadzieję, iż ostatni. Miał okazję podziwiać jednego z potworów w pełnej krasie. Nogi mu latały na boki, jednak przez cały czas stał, a raczej wciskał ciało w ścianę.
– Wutern nakazał mi uwolnić Ahtyla, więc zmień ten głupkowaty wyraz twarzy i zanurzaj ręce. Sam będę szukał wieki.
– Dlaczego akurat teraz?
– Za jego pośrednictwem przesiąknę przez wrota i sprawdzę, co tak naprawdę kieruje Junigiem. Pod boską postacią zostanę od razu namierzony. Ten łgarz był nadzwyczaj pewien siebie i podszedł nas tak, abyśmy wyszli. Zdawał sobie sprawę, iż nie pozwolimy się uśpić, więc… Pomyślałbyś chociaż raz, a nie tylko pytasz. jeżeli to, co mówił Wutern, jest prawdą, może być gorąco.
– Czyli? – dociekał Rewint.
– Pan tych włości może spiskować z Ałtulem, a na czym mu zależy?
– Zgładzić brata.
– Nareszcie zaskoczyłeś. – Przewrócił oczyma i sapnął. – jeżeli uwięzi dziewczynę, można rzec, iż już wygrał. Jej ojciec przybędzie z odsieczą i wpadnie w pułapkę. Nie wiem, jak Ałtul zamiaruje go unicestwić, ale słyszałem, iż przemierzył kosmos w poszukiwaniu odpowiedniej broni. Kto wie, czym dysponuje. Strącenie wroga w odmęty piekła, to dla niego za mało i dobrze o tym wiesz.
– Dobra, rozumiem – odburknął młody bóg. – Po czym rozpoznam, iż chwyciłem duszę Ahtyla?
– Ręce same cię nakierują. Musisz tylko sięgnąć głęboko, bo przed nim są setki innych.
Midyn nie wytrzymał ciśnienia i opadł na zimny piach.
– Dlaczego w ogóle pozwoliłeś, aby uczestniczyła w tym sama? Jako mąż, masz prawo jej towarzyszyć i choćby wykonywać zadania.
Werkmunem wzdrygnęło. Brat zawsze był ograniczony, ale teraz przeszedł samego siebie. Dopiero co o tym rozmawiali, a on na powrót zadaje pytania, na które odpowiedzi już padły. Zawsze tak było. Zaczął zachodzić w głowę, czy przypadkiem nie popełnia błędu, zezwalając mu trwać u swojego boku. Kłopoty, to jego specjalność, a poza humorami i zmienianiem pogody, kilka umiał. Może być przeszkodą, na którą nie mógł sobie pozwolić. Potrzebował wokół siebie silnych osobowości, walecznych, a miał dwóch mięczaków.
Oby Ahtyl był mądrzejszy i bardziej układny, pomyślał, patrząc na brata z politowaniem.
– Mam – rozbrzmiało po jakimś czasie.
– Chwyć i wyszarpnij – poinstruował poddenerwowany woj.
– Inne go oplatają. Nie chcą wypuścić.
Tarmosił i wykrzywiał usta w grymasie złości. Chociaż raz chciał, aby to, co mu powierzono, doszło do skutku. Bycie zawsze tym ostatnim, najsłabszym, przestało być zabawne, kiedy pierwszy meszek wyskoczył pod nosem. Może nie przepadał za bratem, jednak podświadomie pragnął jego uznania.
– Jest!
Wyjął ręce, a w dłoniach tkwił on – siwy kłębek dopasowujący kształt do ścianek naporu.
– Rzuć na ziemię i odstąp – zasugerował Werkmun, po czym pojaśniał. – Kiedy wejdzie w ciało bądź w gotowości. Słyszałem, iż jest hardy jak ojciec. Dawno nie jadł, a mamy ze sobą pokusę.
Bracia zawiesili spojrzenia na bladym Midynie. Patrzył, ale czy był świadomy, co wokół niego?
Trudno stwierdzić.
Woj wzniósł ręce do góry i uniósł brwi. Pale, które tarasowały wylot, zaczęły trzeszczeć – dwa środkowe zadrżały i wzleciały, chowając ostrza w pułapie. Powstała luka, przez którą wfrunęło wyliniałe i zapadnięte ciało. Białe płatki śniegu zaczęły topnieć, mocząc sierść. Siny wystający język i wybałuszone oczy dodawały zwisającej głowie dramaturgii. Krew, która oblepiała zwłoki, zaczęła ściekać na podszycie. Połamane wystające gnaty, naszły na swoje miejsca – skóra naprawiła ubytki. Matowe kłaki odzyskały blask, a cielsko spoczęło na piachu.
– Widać, iż dawno nie korzystał z blasku księżyca – prychnął Rewint. – Demof zaatakował z zaskoczenia, więc nie dziwi mnie jego wygląd. Da radę funkcjonować?
– Dam mu swoją energię, więc powinien wstać – rzucił Werkmun.
– Jakim cudem dokonasz tego bez rzucenia zaklęcia?
– Nie potrzebuję magii. – Pokiwał głową. – Mam wampirzą krew. Wystarczy, aby obudzić umarlaka. Wszystko wrodzone i nabyte działa bez zarzutu. Aż dziw bierze, iż Junig pozwala, abyśmy byli sobą, kiedy tutaj wchodzimy. Wystarczy jeden ruch i ginie.
– Chyba nie – prychnął Rewint i potarł nos. – Unieś głowę, a zrozumiesz.
Kiedy padało słowo „Śmierć”, wszystko, co tkwiło pomiędzy piachem i kamieniami: szpony, pazury, zęby i charakterystyczny zapach goryczy było wokół i tylko czekało na nieodpowiedni ruch, aby zaatakować.
Woj spuścił wzrok i zamaszystym krokiem podszedł do duszy. Pochwycił mocno i przydusił do piersi. Wilki nigdy nie były łagodne, więc poświata stawiała opór. Wiła się pomiędzy palcami i oplatała nadgarstki. Werkmun jedynie unosił kąciki ust i robił swoje. Kiedy przykucnął przed martwym ciałem, poczuł odór zgnilizny, który wcześniej przez ziąb był niewyczuwalny.
– Wracaj, gdzie twoje miejsce.
Wcisnął rozświetloną dłoń w bebechy i ulokował w okolicy klatki piersiowej. Cofnął rękę, a dusza natychmiast wypełniła przestrzeń, unosząc zapadnięte boki zwierzęcia. Łapy zaczęły podrygiwać, ogon uderzać o piach, język zniknął, a szczęki zakleszczyły rozstaw. Powieki opadły, włoski wokół nosa falowały – oddychał. Ciało zaczęło reagować, szyja uniosła ciężką głowę, uszy stanęły, a oczy wypełniło ciepło.
Werkmun powrócił do ludzkiej postaci. Wilk nie kwapił się ze wstaniem, więc miał chwilę, aby pomyśleć.
– Coś poszło nie tak. Nie może wstać – oznajmił Rewint.
– Widzę.
Starszy z braci podszedł do zwierzęcia, które ewidentnie cierpiało i nie było zadowolone z bezsilności. Po pobieżnym otaksowaniu zauważył, iż lewa, tylna łapa nie przeszła procesu regeneracji. Czarna maź wypływała z rany i zalatywała intensywnym zapachem.
– Demof pozostawił kawałek siebie – fuknął i na powrót przyjął niekształtną formę.
– Jad? – wydukał Rewint.
– Tak, ale moja krew go zniweluje. – Popatrzył spode łba na Midyna; był pergaminowy. – Zatkaj mu uszy, bo będzie głośno. Jak nam zejdzie, Metrysa mnie udusi.
Młody bóg zrobił, co nakazał brat, po czym obserwował, jak przykłada dłoń do zranienia. Wokół powstały kłęby gęstej pary i syk świdrujący uszy. Ahtyl rozchylił szczęki i wydobył z gardła głośny skowyt. Miotał łapami, podrywał ciało do góry i próbował ugryźć uzdrowiciela. Był skołowany i nie zdawał sobie sprawy, co mu robi. Odruch obronny został jednak gwałtownie okiełznany. Werkmun oplótł ręką szyję cierpiącego i przydusił sobie do piersi.
– Za chwilę minie, spokojnie.
Młodszy z braci był tak samo zszokowany, co wilk. Nie poznawał osoby kucającej kawałek przed nim. Skąd w najgorszym z najgorszych tyle dobroci? Czyżby w rzeczywistości był inny, niż otoczka, która go charakteryzowała? Może to urok dziewczyny? Nie… coś innego miało na to wpływ. Coś tutaj nie grało.
Werkmun od maleńkości był postrzegany za niebezpiecznego i nie przebierał w półśrodkach. Osiągał cele po trupach. Nigdy nie prosił i nie przepraszał. Był studnią bez dna, taranem bez ograniczeń.
Wilk wstał i przyjął pozycję bojową. Warknięcia niosło echo, a najeżony grzbiet i merdający ogon jedynie podminował starszego z braci.
– Powstałeś, ale nie po to, aby pokazywać, co potrafisz! Wiesz, kim jestem, więc schowaj zęby i pazury! Nie zmuszaj mnie do czegoś, na co nie mam ochoty!
– Czego chcesz?!
– Sojuszu – wycedził, widocznie zniesmaczony stawianym oporem.
***

W czasie, kiedy Werkmun próbował utemperować opornego wilka, Metrysa w towarzystwie gospodarza i niesympatycznie wyglądającego Kosiarza, kroczyła wąskimi korytarzami niemającymi końca. Z każdym krokiem, zaczynała przeklinać swój upór. Mąż prosił, aby zezwoliła mu sobie towarzyszyć, odmówiła. Chciała coś udowodnić, ale co? Teraz była kłębkiem nerwów i kurczowo trzymała dłoń na rękojeści miecza. Kosiarz mierzył ją wzrokiem i wzdychał głośno, jakby to, co niebawem nastąpi, było czymś nudnym i niewartym zachodu.
Było coraz chłodniej, a pochodni mniej. Dało jej to do myślenia. Nie mogła określić, czy schodzą, bo widoczność była ograniczona. Jednak lodowate podmuchy wiatru, które przybierały na sile, przeczyły tej refleksji.
– Poznałaś już ojca? – Gospodarz przerwał niezręczną ciszę.
– Tak.
– Dlaczego więc przez cały czas nie odzyskałaś siebie?
– Nie było na to czasu… zresztą to zadanie nie leży w jego zakresie.
Nie lubiła, kiedy ktoś ją przepytywał i wyciągał informacje, zwłaszcza świeże i nieprzetrawione.
– Rzeczywiście, zapomniałem o twoim mężu. – Wyszczerzył zęby i spojrzał chłodno; wzdrygnęło nią.
Nagle Junig stanął i uniósł rękę do góry. Uśmiechał się pod nosem i sprawiał wrażenie, jakby o to mu właśnie chodziło. Pragnął, aby emanowała niepokojem. Palce zbielały od zacisku, jednak nie cofnęła ręki z broni. Coś wisiało w powietrzu i nie były to mary, które całą drogę im towarzyszyły, wybałuszając żółte ślepia.
– Zapraszam. – Porośnięte czerwonymi, podłużnymi liśćmi wrota stanęły otworem, jakby niewidzialna energia wiedziała, iż przyjdą.
Zwątpiła i ani drgnęła. W środku było szaro, a pewność siebie towarzysza, nie zachęcała do dalszego zwiedzania. Wzruszyła ramionami i przerzuciła włosy z ramienia na ramię.
– Właź – ton był ostry.
Nie posłuchała.
– Nie masz mocy, więc nie będę się z tobą cackał – fuknął i złapał dziewkę za przedramię; zabolało, bo syknęła.
Miała tylko przekroczyć próg – nic więcej; wystarczy. Ona zaś przystawiła mu ostrze do gardła. Nie zareagował.
– Puść – upomniała. – Oświetl wnętrze, wtedy wejdę.
Do mózgu docierała fala paniki. Było ciasno, mroczno i wilgotno. Oddech przyspieszył, serce biło nierówno, a pot zaczął kreślić ścieżki na plecach. Irytacja rosła z każdym zerknięciem na opanowanego mężczyznę. Nie zamierzał jej skrzywdzić ani walczyć. Czego więc od niej chciał?
– Qertuy herrf deeg – wyrecytował i stanął bliżej ściany.
Gęsia skórka pokryła kobiecą skórę. Rozbiegane oczy poszukiwały drogi ucieczki, jednak obrazy wokół były zlane w jedność. Wszędzie czarne plamy i delikatne muśnięcia.
Oderwała miecz od gardła gospodarza i zaczęła ciąć powietrze. Kosiarz zniknął, jak mara, a Junig wzleciał pod pułap i śmiał się w głos. Czar padł, a nic nadzwyczajnego nie zaistniało. Czego dotyczył i kogo wzywał?
– Oszukałeś mnie! – krzyknęła i przylgnęła go chłodnej ściany. – Górujesz, bo nie mogę cię zabić, ani umieścić w artefakcie, którego nie mam. Planowałeś to od dawna.
– Niczego ci nie obiecywałem – fuknął, wyraźnie oburzony przytykiem. – Zasugerowałem jedynie, a ty przytaknęłaś. Potrzebuję czegoś od ciebie, dlatego tutaj jesteśmy. Może i na pierwszy rzut oka uchodzę za osobę fałszywą, jednak w tym przypadku sugeruję się sercem.
– Co?
– Musiałem użyć podstępu, aby odciągnąć od ciebie męża. Nigdy by nie wyraził zgody na to, co planuję.
Słyszała wyraźny łopot skrzydeł. Kiedy przestała walczyć z próżnią i wzniosła oczy do góry, dostrzegła, iż to nie czar utrzymuje gospodarza w powietrzu, ale brązowe, podziurawione skrzydła.
No, tak, pomyślała. Wszyscy z jego rodu je mieli.
– Nie będzie Łapacza, prawda?
Duch walki opadł. Była taka naiwna.
– Będzie, ale najpierw wejdź – poprosił łagodnie i opadł obok niej. Oczy mu lśniły. Miała wrażenie, iż widzi w nich wilgoć.
Zrobiła niepewny krok, kiedy do uszu dobiegł jęk, przeplatany z płaczem. Ktoś był w środku i ewidentnie cierpiał.
– Kto tam jest?
– Ktoś bardzo ci bliski – wydukał i wszedł do pomieszczenia.
Ciekawość wzięła górę, ruszyła. Grota skrywała tajemnicę.
Pochodnie wiszące na ścianach rozbłysły, oświetlając ponure skały. Na środku stał kamienny stół, a na nim leżała czarna forma, której wychudzone ręce i powykrzywiane palce, ściskały obrzeża.
– Daj rękę.
– Najpierw odpowiedz. – W gardle czuła posuchę.
– Schowaj upór do kieszeni i nie zachowuj się jak dziecko. Kiedy dotkniesz tych delikatnych dłoni, zrozumiesz.
– Junig! – doleciało zza drzwi. – Do czego ją zmuszasz?
Werkmun w ciele Ahtyla szczerzył białe zęby i taksował otoczenie rozbieganym wzrokiem.
– Wiedziałem, iż nie łykniesz moich wywodów – westchnął z rezygnacją. – Skoro już tutaj jesteś, to wyjdź z wilka i dołącz do nas. Mogłem przewidzieć, iż znajdziesz sposób, aby ominąć cienie i wywęszyć nasze zapachy. Doskonałe posunięcie, aby wykorzystać do tego syna Smirta.
– Wyczuwam znajomy zapach.
Znał go doskonale. Zanim został strącony ze złotej chmury, cały nieboskłon był nim przesiąknięty.
– Skoro już wiesz, to przekonaj żonę, aby podeszła do stołu. Nie mogę jej do tego zmusić, bo wtedy cały wysiłek, aby ją uratować, spełznie na dnie jaru. Tak długo tkwi w tym więzieniu.
– Werkmun – zaczęła niepewnie Metrysa. – Kto tam jest?
Podeszła do męża i pogładziła po najeżonej sierści. Wolała go w ludzkiej postaci. Nie przepadała za wilkami. Znała jednego i napracowała się, aby spoczął w Łapaczu. Miała blizny na lewym przedramieniu, jednak kiedy wylądowała w Drzemiącym Bringlu, zniknęły. Nie umniejszało to faktu, iż szczęki, które ją kąsały, przez cały czas miała przed oczyma.
– Idź śmiało – zachęcił.
Odstąpiła. W tym czasie mężczyzna wyszedł z wilka i pod boską postacią, stanął obok ciała, które opadło na piach. Skoncentrował energię i pokrył niekształtną formę skórą. Chwila i był taki, jakiego kochała. Ze strachu, może z potrzeby, przywarła do niego i objęła w pasie. Pragnęła poznać nieznajomą postać, ale nie w pojedynkę.
– Wutern wie? – spytał woj.
– Nie i na razie niech tak zostanie.
– O czym wy mówicie?
Tajemnice, tajemnice, tajemnice… nieświadomość ją denerwowała, a ukochany grał na zwłokę, zamiast wyłożyć prawdę.
– Chodź. – Pociągnął ja w stronę postaci, która chyba nie była w stanie mówić, bo nie padało z jej ust nic, poza jękami.
Mając go u boku, stąpnęła pewnie.
Idź do oryginalnego materiału