
jeśli rzeczywistość zbzikowałaby do reszty
i ni stad ni z owąd spadła na mnie wielka
forsa, stałbym się nagle bogatszy od Lewandowskiego
siedzącego na głowie Billa Gatesa
– nie kupiłbym nic, poza trzema domami.
pierwszym byłby, rzecz jasna, pałac.
niewiele tu do dodania: kolumienki, neobarok,
marmurowe posągi szablozębnych zwierząt.
drugi dom – pełen pstrokatego artyzmu, znaczy:
zwariowany na całego. chodźcie! – krzyczałbym
w internetowym zaproszeniu – przerabiajcie!
im dziwaczniej, tym lepiej!
podczas gdy grafficiarze i niedomalarzynki, wyrodna
dziatwa Pollocka i Basquiata ciapkowałaby ściany,
zamawiałbym całe meblowozy jak najabsurdalniejszych
gratów w stylu hindusko-pijacko-loftowym.
o nabyciu trzeciej chałupy nie wiedziałby prawie nikt.
kupiony na słupa, opuszczony od wielu lat,
zdewastowany i rozgrabiony ze wszystkiego, co
cenne, kryty dachówką cementową, parterowy
dom z cegły stałby się moim para-azylem.
przyjeżdżałbym ukradkiem pożyczoną damką,
by pobyć w cudzym, choć teraz już moim
rozgardiaszu, powdychać przemijalność aż
bijącą z dziubków zardzewiałych czajników,
ze spróchniałych krzeseł,
czy szczątków radia.
śmierć cudza i doklejona, czas nieznanych ludzi
zatrzymany na obrazkach z aniołami, okruchach
gazet poszatkowanych zębami myszy,
odcisku palca na musztardówce,
plamie na sienniku.
wbrew pozorom nie wyobrażałbym sobie twarzy,
kłótni, głosów, euforii poprzednich mieszkańców.
nie to byłoby istotą posiadania owego domu.
podczas każdej wizyty dorzucałbym łyżeczkę
dziegciu, doprawiałbym zastany chaos
ociupinką własnego. i patrzył, jak jest ona
zjadana przez większego drapieżnika.