Dziś w moim dzienniku chcę opowiedzieć o czymś niezwykłym. To zdarzyło się ubiegłego lata nad Bałtykiem, gdy ciepły, słony wiatr muskał twarze rybaków w Gdyni, a słońce tańczyło na falach. Port wyglądał jak zawsze stare deski, skrzypienie lin, zapach alg i morskiej wody. Tu zaczynał się i kończył każdy dzień: naprawianie sieci, wyładunek połowów, rozmowy o pogodzie i szczęściu. Nic nie zapowiadało cudu.
A jednak cud nadszedł z głębin.
Najpierw usłyszeli plusk coś mokrego i zwinnego wyskoczyło z wody i przebiegło po pomoście. Wszyscy podnieśli głowy. Na molo stała wydra. Samiec. Mokra, drżąca, z panicznym błyskiem w oczach. Nie uciekła, nie schowała się, jak zwykły robić dzikie zwierzęta. Biegała między ludźmi, dotykała ich nóg łapkami, wydając cienkie, niemal dziecięce skomlenie, by potem znów pobiec na krawędź pomostu.
Co do diabła? burknął jeden z marynarzy, odkładając zwój lin.
Zostaw, sama odejdzie.
Ale nie odeszła. Błagała.
Jeden ze starszych rybaków, o twarzy pooranej zmarszczkami przez wiatr i słońce, nazywał się Wojtek. Nagle coś zrozumiał. Nie był biologiem, nie czytał naukowych artykułów. Po prostu obudził się w nim dawny instynkt ten sam, który łączył ludzi z naturą, zanim zapomnieliśmy jej języka.
Czekajcie szepnął. Ona chce, żebyśmy poszli za nią.
Ruszył w stronę wody. Wydra natychmiast pobiegła przodem, co chwila oglądając się, jakby sprawdzając, czy idą za nią.
I wtedy Wojtek ją zobaczył.
W dole, w plątaninie starych sieci, wśród wodorostów i porwanych lin, miotała się druga wydra. Samica. Łapy miała mocno uwięzione, ogon bezradnie uderzał o wodę. Każdy ruch wciągał ją głębiej. Dusiła się. W jej oczach malował się strach. Obok, na powierzchni, pływał mały szczeniak kłębek futra, tulący się do matki, nie rozumiejąc, co się dzieje, tylko czując zbliżającą się śmierć.
Samiec, który przyniósł pomoc, stał na pomoście i patrzył. Nie skomlał, nie biegał. Tylko patrzył. A w jego spojrzeniu było więcej człowieczeństwa niż w wielu ludziach.
Szybko! krzyknął Wojtek. Tu jest! Zaplątała się w sieci!
Rybacy rzucili się do krawędzi. Ktoś wskoczył do łodzi, inny zaczął przecinać sieć. Wszystko działo się w napiętej ciszy, przerywanej tylko sapaniem zwierzęcia i pluskiem fal.
Minuty wydawały się godzinami
Gdy wreszcie uwolnili samicę, była już na granicy wyczerpania. Ciało drżało, łapy ledwo się poruszały. Ale szczeniak przytulił się do niej, a ona delikatnie polizała go językiem.
Wrzućcie je z powrotem! ktoś krzyknął. Do wody! Szybko!
Ostrożnie wypuścili je na głębinę. I w tej chwili matka i dziecko zniknęły w toni. Samiec, który cały czas nieruchomo obserwował, zanurkował za nimi.
Wszyscy stali w milczeniu. Nikt nie mówił słowa. Oddychali ciężko, jakby właśnie wrócili z bitwy.
A potem, po kilku minutach, woda znów się poruszyła.
Wrócił.
Sam.
Wynurzył się na skraju pomostu, spojrzał na ludzi. Potem wolno, z wysiłkiem, wyciągnął sp

4 dni temu







