Czego to nie robiłem, żeby owo fotografowanie przedłużyć. Gdy bateria podziękowała za współpracę, wyjąłem ją i energicznie pocierałem, by dzięki wytworzonemu ciepłu była w stanie obsłużyć aparat fotograficzny na wykonanie jeszcze jednej fotografii. I jeszcze jednej. A może choćby dwóch? Aj, za długo się zastanawiałem, aparat wyłączył się – i z drugiej fotografii nici…
Klonowe śniadanie
Po porannym deszczyku (padało, gdy jeszcze było ciemno) niebo było już niemal czyste. Księżyc znajdował się w ostatniej kwadrze i, póki co, królował na niebie. Wiewiórka zajadała się właśnie pierwszym śniadaniem, kiedy w okolicy odezwał się dzięcioł zielony. W gałęziach okolicznych drzew odzywały się również sikory, a choćby dzięcioły pstre rozpoczęły już swoje bębnienie, chyba ośmielone tym rodzajem bębnienia, które niedawno o północy zafundowali światu przedstawiciele naszego gatunku, świętując nadejście Nowego Roku.
Nieoczekiwanie zaśpiewał strzyżyk. „Zatłikał” kowalik (tłi-tłi-tłi). Spóźniony imprezowicz odpalił petardę – na szczęście w oddali, gdzieś w mieście, za drugim brzegiem jeziora. Powiedzmy sobie szczerze: jest dopiero drugi dzień 2024 roku, a wówczas tacy spóźnialscy zdarzają się rokrocznie, są na porządku dziennym.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Po niebie sunęły w kierunku zachodnim dwa samoloty, a we wschodnim – wysoko, raz po raz przelatywały mewy, zwykle w grupie kilku do kilkunastu osobników. Ktoś zagwizdał – czyżby zimorodek?
Lekka mgiełka spowijała taflę wody przy brzegu jeziora. Minął mnie biegacz z lekko zdziwioną miną, która nie uszła mojej uwadze. Co mógł sobie pomyśleć? Może: „Co to za jeden z zeszytem nad jeziorem – o tej porze?! Poeta? Albo policjant w cywilu”. Tak, ten mój kajecik podziałał już na niejedną osobę, która gwałtownie łapała puszczonego luzem psa.
Ruszyłem dalej i dopiero wtedy poczułem, iż w wyniku obserwacji punktowej, prowadzonej w jednym miejscu, ścierpła mi noga. Skutkiem tego, posuwałem się naprzód kulejąc, jednak z każdym krokiem mrowienie ustępowało. W międzyczasie zdążyłem się jeszcze zorientować, iż wiewiórka zjadała na śniadanie nasiona klonu jesionolistnego.
Siwa niespłoszona
Zdaje się, iż słońce właśnie wstało. Byłem więc dziś pierwszy, przed nim, co nie znaczy, iż tę tendencję utrzymam przez cały rok. Teraz, zimą, jest to stosunkowo proste, niemniej już całkiem niedługo, latem, słońce będzie wstawać znacznie wcześniej niż większość z nas.
Modraszka i bogatka żerowały zgodnie, co głośno skomentował tutejszy kowalik. Z południowego brzegu jeziora ruszyły pojedynczo lub w parach kaczki krzyżówki – niemal równo, jak na komendę. Płynęły w kierunku mojego brzegu. Przy okazji ich obserwacji w pole widzenia lornetki załapał się kormoran, lecący gdzieś przy brzegu zachodnim oraz bóbr, płynący około dwustu metrów ode mnie. Zaskrzeczała czapla siwa, która po chwili dała się zauważyć w powietrzu. Jej majestatyczny przelot nad taflą jeziora zakończył się w pobliżu miejsca, w którym nura do wody dał bóbr. On – tuż przed szuwarami, a ona usiadła w tych właśnie szuwarach.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Zaterkotał jakiś drozd i ponownie zabębnił dzięcioł. Nie zamierzał z tym czekać na kalendarzową wiosnę. Promienie słońca nie kryły się już dłużej przed światem, oświetliły okoliczne trzciny. Wspomniane krzyżówki, niczym zabawka z dzieciństwa, „odbiły się” od brzegu i zawróciły.
Dochodząc do miejsca lądowania czapli, wytężyłem wzrok. W promieniach słońca dało się ją łatwo zauważyć. Oczywiście, gdybym nie wiedział o jej tu przybyciu, prawdopodobnie moje szanse na wypatrzenie jej byłyby mniejsze, gdyż całkiem dobrze się maskowała. Udawałem jednak uprzejmie i chyba całkiem udatnie, iż jej nie widzę, iż nie mam o jej obecności bladego pojęcia. Tym samym, minąłem ją w odległości około dziesięciu metrów, widząc kątem oka, iż siedzi, obserwuje mnie i czeka, gotowa do reakcji, gdybym przypadkiem ją „zauważył” i zatrzymał się. Przeszedłem jak gdyby nigdy nic i… udało się! Nie wypłoszyłem jej, z czego miałem niemałą satysfakcję, podobnie jak z samej obserwacji. Tym samym, czapla nie musiała tracić energii na niepotrzebny lot, co w tym zimowym czasie mogło mieć niebagatelne znaczenie.
„Te, co skaczą i fruwają…”
Kiedy zastanawiałem się, jak przebrnąć przez błotnistą drogę, usiadł na niej rudzik, prezentując się w pełnej krasie. Wyglądał pięknie w swoim pomarańczowym „śliniaczku”. Kawałek dalej, w zeschniętych liściach ściółki, buszował kos. Rudzik zawrócił w krzewy, ale już po chwili wylądował nie dziesięć, ale pięć metrów ode mnie, gdzie ponownie chodził po drodze. Pisałem o tym kiedyś: by obserwować wiele cudów życia – często wystarczy przystanąć. Nie gonić zwierząt, nie płoszyć ich. One same do nas przyjdą, oczywiście, jeżeli zechcą.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Przy plaży, na wodzie, majestatycznie przemieszczały się dwa łabędzie nieme. Na zachodnim brzegu jeziora, ponownie dziś, usłyszałem zimorodka. I tu dała się obserwować bogatka, kowalik, rudzik, kos, modraszka oraz czyże i sójka, która nie wybrała się za morze.
Był też dzięcioł duży, a gdzieś nade mną przeleciały cztery gęsi, które, wobec niezdecydowania zimy, koczowały w okolicy. Ponownie zauważyłem kormorana. Zwrotkę na przywołanie przedwiośnia zaśpiewał pełzacz. A na samym końcu spaceru przyrodniczego ponownie usłyszałem i pierwszy raz dziś ujrzałem zimorodka. Przeleciał nad taflą wody, niczym niebieska strzała, w kierunku zachodnim.
Byleby człowiek nie przeszkadzał, dał naturze naturalnie żyć, nie modyfikował jej, nie „pomagał”. Wtedy, podczas wyjścia w teren, choćby w mieście, jest szansa na pomyślne obserwacje zwierząt. Wiele badań potwierdza tę oczywistość: spacer, przebywanie w naturze – to kojące doświadczenie, o zdrowotnym wpływie na nasz organizm. Dajmy sobie szansę na regenerację, by w nowy rok wskoczyć z nową energią do życia