Peleryna
Na jednym ramieniu
Nosi dwa płaszcze – etosu dzieje
Przezorny i zabezpieczony
Zmienia idee jak wiatr zawieje
Następny płaszcz mógłby ocalić
Nie symuluje cierpienia
Stąd ten wybór trudny
Zwany czasem peleryną zbawienia
Miłość prawdziwa
Podoba mi się w męce krzyża
To, iż jest miłość prawdziwa
Z twarzy maski jak grad spadają
Obraz życia się odkrywa
Umiera raz – śmiercią ofiarną
Powstanie z grobu nie do podrobienia
Są rany po gwoździach na dłoni
I cichy dotyk palca w akt wierzenia
Kalumnia
Już usuwają krzyż za krzyżem
Z urzędu i przydrożny
Znika most !
Łączący dwa brzegi
Był przetarg na salto mortale
W cyrkowe przedstawienie
Stołek !
Niesie w lądowanie
Godność łzy
Zemsta jest jak spadający głaz
Na domy śpiące w dolinie
Kara wydaje się być słuszna
Jak zbrodnia leczona zbrodnią
Kiedy niebo usuwa chmury
I ukazuje się jasna Prawda
To łza spadająca po policzku
Jest godna nieść okruch miłosierdzia
Ten Obraz
Obraz, który przedstawia Stwórcę
Słodko śpiewa nad światem
Ziemia zbudzona w odpowiedzi
Śle wdzięczne dźwięki kwiatem
W Obrazie oglądamy Boga
Słodko, dziecinę tuli
A dzieciąteczko w odpowiedzi
Dłońmi brodę primuli
Widz, który ten obraz ogląda
Słyszy śpiewy anielskie
Wtórując radosnej nowinie
Biegnie w chóry niebiańskie
W mozole Syzyfa
Znów na górę jajo węża wtaczają
Istna idylia – starego balastu
Człowiek napręża ramiona usilnie
Rwąc nity dekalogu - przęsła mostu
Jeżeli nie dba się o sens żywota
Strzałem w stopy – efekt czarnej roboty
Dźwięk rozbijanej skorupy śle echo
Nocnego syczenia miernej ciągoty
Zda się iż światła ojczyste pogasną
Przez pomieszanie dobrego i złego
Wciąż krzyż maluje nadziei poemat
Dając schronienie w skrzydłach wszechmocnego
Gwiezdne ustronie
A ja myślę, iż Abraham
Nie zdołał policzyć gwiazd na niebie
Wszechświat, co się rozszerza
Tworzy nowe gwiezdne ustronie
Na moje i twoje lokum alkierza
Gwiazda co prowadzi z daleka
W dom jasnego promienia
Z mędrcami zabiera człowieka
Na ścieżkę zbawienia
Czasem, gdy gwiazda wchodzi światłem
w progi mego domu
Jest jak pocałunek matki na policzku
Co niesie w bezpieczną krainę
Odwiecznej miłości
Ropuchy
Wypełzły z bagna
i rechoczą,
a pragną ciszę zagłuszać
dla mariażu.
Tylko po to, by Prawdy z góry
nie usłyszeć ani razu.
Nie świadomi tego,
że cisza w uszach dzwoni
dla odebrania wieści
z jasnej toni
Ropuchy
Wypełzły z bagna
i rechoczą,
a pragną ciszę zagłuszać
jak najdłużej.
Tylko po to, by Prawdy z góry
nie usłyszeć ani razu.
Nie świadomi tego,
że może spaść lawina
i rechotu kpinę
powycina.
W nurcie zdarzeń
Zatrzymałem się w Fatimie
I ze zdziwieniem pojąłem
Że na wołanie dzieci
Niebo odpowiedziało mocą
Ustała wrzawa wojny
I nastała cisza
Wtedy świat
Odzyskał wolność
Dziś
Jesteśmy bezradni
Wobec nawałnic burz zniszczeń powodzi
I zostawiamy owe wydarzenia
Bez opieki
Nie starając się dostrzec
Obecności Chrystusa
I uwierzyć
Że w Jego mocy płynie światłość
Bożej Opatrzności
Tęcza
Tęcza jest przypomnieniem
Istnienia Boga
I aktem Opatrzności
Dla cnej ludzkości
To wszystko, co tak płynie
W czysty nurt oka
Nurtem podlewa ogród
W Wiecznej Krainie
Wypłynąć na głębię
Czasami nie chcemy wypłynąć
Na głębię
Nie dlatego iż nie umiemy
Pływać
Ale dlatego
Że odmęty podwodne
Polują na słabo
Uzbrojonych w wierze
Krzyk dzwonu
Gdy świątynny dzwon
Uderzył
To stado wron z krzykiem
Uciekało
W tajemnicy niezgłębionej
Tylko gołębie wzruszone
Barwą dźwięków
Głośniej zaczęły gruchać
Do przechodniów
Wolność macierzy
Koniu trojański, coś w macierz się wdarł
Czemu utopijne pieśni śpiewał
Czemu na złudne wyspy zabierał
Jakby świat wolny istnieć nie umiał
Który zniweczyłeś ład macierzy
Czerwonym tchnieniem dotując krzywdy
Czemu pomieszałeś dobro ze złem
Jakby świat nie potrzebował Prawdy
Choćby wszyscy dla ciebie krążyli
Głosząc pochlebne niecne migoty
Wpadniesz do tygla na przetopienie
I sprawdzą czy kręgosłup masz złoty
Dzwon świątyni
Czy dzwon naszej świątyni
Na skalne serce natrafił nagle[1]
Czy rozpiął macierzy płaszcz
Ukazując udręczone żagle
Jakie prorocze Słowa
Wyrwały się na linii paciorka
Czy gwiazda w pieśni dzwonu
Zabłyśnie jak życiowa iskierka
Uchylone drzwi
Może i widziałeś jak sowa
Przez uchylone drzwi spogląda na świat
Możliwe, iż chce dostrzec ślady
Na których szepce polski kwitnący kwiat
Jakie to mistyczne mądrości
Na krańcowości wschodu i zachodu
Orzekły ostrzegawczym znakiem
„ Non Possumus” dla obcego pochodu
Patrząc na pomnik
Patrząc na byty stworzone
Kogo widzimy w mądrości dzieła
Starczy jeden akt pokory
A Prawda światłem oko zaścieła
Bóga nie wolno zapomnieć
Chwałę szczebioce choćby źdźbło trawy
A człowiek jest Jego Obrazem
Odwieczną dobroć jestestwem sławi
Na szali życia
Drabina - na niej się utrzymujemy
Już to wspinaczka, już to spadanie
Gdy akt poczęcia jest odwiecznym ciągiem
Wzbudzającym ludzkie bytowanie
Decyzje jakże chciane i niechciane
Prawe i nieprawe pożadanie
Wzbudzony owoc – patrzy na posłanie
Na szali życie i zabijanie
Tworzony paragraf – w ludzkiej postaci
Nie zmieni drabiny Jakubowej
Jakie wstępowanie i zstępowanie
Taki wieniec gałązki laurowej
Moc życia
Za oknem ogród z kwiatami
Przez który przetoczyły się wichry i nawałnice
Pokaleczone rośliny
Bez końca — szepcą o pomoc, o ratunek ,o życie
Ogrodnik wbija patyki
I pędy przywiązuje ku pogodnemu oblicza
Główka w górę. Światło z nieba
Już to euforia urokliwa po ciętych ranach bicza
Światło dotyka złamania
I wmyka się zbawczo w jestestwo z dźwiękiem tchnienia życia
Wdraża się agapa światła
Prostująca kręgosłup i niosąca siłę bycia
Na mojej granicy
mojej granicy
strzeże zastęp strażników
których atakują wściekłe dziki
poznasz je
gdyż kaleczą wiernych obrońców
na mojej granicy
jest tez prawe przejście
przez które wchodzą
ludzkie postacie
z uśmiechem na twarzy
jak małe dzieci
radując się
widząc rodzinny dom
i panujący w nim pokój
Wygrane wojny
Nikt nie zliczy wygranych wojen
Tych które nigdy się nie zaczęły
Tylko Pokój! A nigdy wojny!
Tylko Pokojem owocowały!
Zamiast dzid, łuków i pancerzy
Na spotkanie człeka niosły w dłoniach
Tylko Pokój! Pokój Rycerzy
Nikt nie zliczy człowieczych istnień
Tych których nie pozbawiono życia
Tylko Życie! Tylko Kolebka!
Tylko prolog Życia do zdobycia
Zamiast skalpela i podłości
Niosły dziecko na ofiarowanie
W jasny akt Życia! W akt Miłości!
Nikt nie zliczy wzniesionych grobów
Tych które uczczono krzyża znakiem
Tylko Pokój! Jedynie Świętość !
Tylko Światłość! Królestwo z widokiem!
Wygląda z otwartego grobu
Niesie żywą wiarę w zmartwychwstanie
Daj nam Panie! Daj wszystkim Panie!
Mając dość
Mając dość pogaństwa wschodu
Szukaliśmy sposobu do ucieczki
Rozbijając mury
rzuciliśmy się w ramiona zachodu
I jakie spotkało nas zaskoczenie
W te strony poganie też dali chodu
Wciąż tęsknimy za jasną drogą
w znakach dekalogu
Pragnąc oddychać cywilizacją życia
Chodźmy, dzwon do wolności wzywa
Mamy byle jaką egzystencję do zbycia
Szczyty
Nauczyło nas doświadczenie
Że podczas wspinaczki na szczyty
Najważniejsze są ostatnie metry
Gdyż spotęgowany ciężar
Przebytej drogi
Zdolny oderwać czekan od Skały
Zmęczony alpinista
Który już poczuł dotyk
Bliskości bezpiecznej przystani
Potrzebuje silnej wiary ze Skały
Aby ostatnie metry się nie stały
Przyczyną zguby
Opatrzność
`Ochrona` - to, czego pragniemy
Gdy wróg nastawia celownik
A wrogi dron dłuższy niż ręka
Jest ciosem - w wolny żywotnik
Ogrodzenie z elektroniką
Obcość odgradza barierą
Strzegąc cichy dom przed ruiną
Już to - jest przystani sferą
W złudnym czuwaniu arsenału
Tętnią chyboty w pokoju
Gdy Boga Opatrzność nas strzeże
Wciąż unikamy rozboju
Bóg
przecież nie mógł całej swej Miłości
zmieścić w sercu człowieka
dlatego
dla całej ludzkości
zapalił słońce i gwiazdy
i postawił krzyż
chcąc pokazać
Jej jasną potęgę i moc
która o każdą ludzką
osobę się troszczy
Patrząc w Obraz
Z tamtego obrazu i podobieństwa
Snuje się promień ludzkiego poczęcia
W tajemnej aureoli dnia pierwszego
Maluje cudowny żywot dziecięcia
Byt, co posiadam utkał w łonie matki
Znak: Niech się stanie i jestem w obrazie
Jako autoportret z wątku miłości
Znalazłem żywot w niebańskiej oazie
Swoją drogą w oryginalnym obrazie
Ma swoje preferencje w nurtach żwawych
W dziecięcych oczach, w blasku to się widzi
Żywego Malarza w aktach wśród żywych
Pozdrowienie
Górnik
jest żywym pozdrowieniem nieba
w głębi ziemi
wzbudzona wierna ścieżka światła
jest Opatrznością z firmamentu nieba
Jest promień serca: „Szczęść Boże!”
Które rozkwita jako kwiat róży
W nim pomyślność wróży
Życia i zmartwychwstania
Między zjazdami i wyjazdami
Ma tyle miłości w sercu
Że wystarcza
Na zespolenie się z świętymi
I żywymi
4 grudnia 2024
Pochwała starości
Każda sekunda
Owija perłę w powłokę ciała
Która ogłasza starość
Jako dojrzewanie do wieczności
Decydujesz czy będzie
To perła biała, czy czarna
Codziennie spostrzegasz
Jak przemija blef świata
I przez drzwi czasu
Puka wieczność
Pragnąca spotkania
Jedna z pereł się ukaże
Gdy opadnie opakowanie
Kłamstwo
Tego daru nikt nam nie szkoduje
Sieją niczym wiatr
Piaskiem w oczy
Chcąc wskrzesić bielmo
Pozbawić światła
I wpakować w obcego ducha
W tym darze prawdy się szuka
Jak igły w stogu siana
A iskrząca wiara chroni
By nie utracić wiana
Uczyńmy namioty
Przecież było ich trzech
Bez namiotu jaśniejącego jak słońce
W którym przebywał Jezus
Z przybyszami nieba
Pragnęli także mieć dar
Mówiący mocą aniołów
Przecież po to zostali powołani
By nieść światło zdrowia
W życie połamane
Nie tracić nadziei
A o ile ten księżyc w akcie nowiu
Posyła zbawcze gońce
Iż nadzieja przenigdy nie umiera
Po nocy wchodzi słońce
o ile dopadło złudzenie świata
I wciąga ciemna droga
To przecież wiemy jak miłość wyzwala
W Słoneczną Miłość Boga
Ku wyzwoleniu
Panie, czymże nas wyzwolisz
Z ciemności wędrującej w świecie
Nad przepaścią krzyż rozciągasz
Most dla idących w cne zajęcie
Przecież istnieje granica
Oddzielająca dobro od zła
Uciekającym z ciemności
W skrzydła nośny dynamizm tchnęła
Jaka w powołaniu moc tkwi
Że w niej urazy są gojone
Na zbawczy most otrzymany
Zdążają tłumy przebudzone
W tym znaku
Czy kiedyś pomyślałeś
że gdy podajesz mi dłoń
to w mojej duszy
wznosi się Jasna Góra
której promienie
znają każdy puls serca
budujące pokój
między nami
Czy dostrzegasz ten stół
do którego zasiadamy
jako bracia między braćmi
radością sióstr witani
W mocy modlitwy
W czasie odmawiania
koronki do bożego miłosierdzia
w krzyżu pod stopami Jezusa
otworzyła się brama
przez którą postacie wchodziły
w światło otulające życie
I pomyśleć
jak potężna jest modlitwa
otwierająca boskie miłosierdzie
przez tych którzy nas kochają
Przed obrazem
przed cudownym obrazem
Pani Jasnogórskiej
adorujących nie zliczę
wierni i władcy państw
wraz z Janem Kazimierzem Królewiczem
wznoszą dłonie
szepcą modlitwy
jedno wielkie kadzidło
wznoszące wonności w boskie oblicze
zachwycony
różańcowych westchnień nie zliczę
Tak dużo
tak dużo światła
otula miasto w nocy
jakże dużo ludzi
śpi - otwierając oczy
na światło co za granicę
snu kroczy
tak dużo
porannego ziewania
na granicy dwóch świateł
- skrzydła ciągną do przytulania
Raz wybrawszy
wciąż muszą wybierać
idąc na spotkanie
z siostrą i bratem
Klaskanie
Klaszczmy, a jakże klaszczmy
Gdy słońce budzi dzienny bieg
W zasięgu wzroku jest niebo
I promień kreśli ziemski ścieg
Klaszczmy, a jakże klaszczmy
Tylko dla kogo, dla kogo
Żarliwy płynie glorii zew
Przez to wykuwane logo
Klaszczmy, a jakże klaszczmy
Że nic się nie stało w szarży
W powietrzu piasek wiruje
Pod dachem sedno czynu drży
Skarb
Na tej wyspie
Skarbem nie jest złoto
Ani srebro
Tylko służba
W rękach władców
Najuboższym
Jakże wielu uciekło
Z tej wyspy
Szukając własnej
Pomyślności