Tkwi tam niczym kawałek ukruszonego zęba. Złamany przy korzeniu, z obnażonymi nerwami. Powinien być tam wśród latających wokół niego ptaków. Pełen siły symbol Jutlandii, gdzie nic nie jest tak twarde jak skała. Z wyjątkiem tego miejsca, gdzie wapień mszywiołowy wypiętrzył się w ptasie wzgórze. Po mojej prawej stronie, czterdzieści siedem metrów nade mną, góruje klif Bulbjerg, ramię Jutlandii. Białe, twarde i potężne, całe w chmurze mew. Nabrzeżny bastion.
W dole pod mewami jest kolejny. Składa się z fotografów robiących zdjęcia ptakom. Zebrali się w sobotę, wyposażeni w teleobiektywy w ochronnych barwach. Niektórzy mają na sobie ubrania zlewające się z porastającą klif roślinnością. Z jedną stopą opartą na kawałku wapienia unoszą aparaty w tę samą stronę. Dzięki temu każdy może lepiej ukryć się pod kamienną ścianą. Mewy trójpalczaste nie należą do rzadkich, ale w Danii są rzadkie. Fotografowie pilnie je śledzą. Ciekawe, co sobie myślą ptaki o tym drugim stadzie tam, w dole. Z pozoru wydają się obojętne, ale być może – jeżeli podejść wystarczająco blisko – da się dostrzec w ich spojrzeniu tęsknotę za tym, co kiedyś wznosiło się tam, w morzu, za dumną ptasią skałą: Skarreklit.

Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
Klif miał kształt wyniosłego dziobu statku, co wikingowie uznali pewnie za znak. Przez tysiące lat górował tu nieprzystępny. Teraz został z niego jedynie niewielki kawałek wapienia w morzu, ogryzek. Jednak zanim zniknął, zdobił kartki pocztowe i znaczki. Stanowił misterium i cel wycieczek. Dawał Jutlandczykom z zachodniego wybrzeża przekonanie, iż morze nie zabiera wszystkiego. Że coś jednak zostaje. Ale pewnego wieczora w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku mój ojciec zatrzymuje się przed telewizorem. Właśnie leciały wiadomości, a ja tak naprawdę powinnam już była leżeć w łóżku.
Ale coś się wydarzyło. Mówią o sztormie, który w nocy nawiedził kraj. Pokazują zdjęcia wapiennego klifu, a potem od razu przejście do pustego morza. Tam, gdzie wznosił się Skarreklit, nie ma już niczego.
Mój ojciec dorastał na terenach płaskich jak kartoflisko. Dlatego latem jeździmy do Norwegii, żeby zobaczyć masywy górskie. Żeby będąc wśród przyrody, móc jednocześnie spojrzeć na nią z wysoka. Bo jeżeli chodzi o góry, to Jutlandia ma kilka do zaoferowania. Tak mawiał ojciec, prychając z pogardą na Himmelbjerget. Górę Niebios. Taka kopka ziemi. Ale Skarreklit i Bulbjerg realizowane są niewzruszenie. Chodziliśmy tam na wycieczki, one były i są, i nigdzie się nie wybierają.
A jednak nie. Skarreklit zniknął. Jakby w środku nocy morze łagodnie zepchnęło go z jego piedestału.
Przeczytaj też:Biblioteką na kołach przez norwesko-rosyjską granicę
Ojciec nic nie mówi, ale widzę, iż jest załamany. Wpatruje się w ekran telewizora. Po chwili dołącza do niego mama. Obejmuje go ramieniem. Ojciec płacze, bo morze zabrało Skarreklit. Płacze, bo jego starszy brat, mój stryj Erling, niedawno zginął w wypadku samochodowym. Stoję w piżamie i czuję, jak ogarnia mnie smutek. Każda strata jest ostateczna, tyle zrozumiałam, stojąc tam wtedy w piżamie, a straty piętrzą się wokół Skarreklit.
Ale mewy wciąż fruwają. Niezależnie od wszystkiego. Przeniosły się z nadłamanej ptasiej skały na Bulbjerg. Takie właśnie są: poddają się czasowi, który przenika przez nie, z jaja na jajo. Jest lato około czterdziestu lat później. Wydmuchrzyce szepczą za mną. Stryj Erling przez cały czas nie żyje, a Skarreklit nigdy nie powstanie z Jammerbugten. ale my wciąż tu jesteśmy.
Poruszające, krzyczą mewy.Poruszające. Prostuję się. Chcę przejść na drugą stronę Bulbjerg, oświetlonej o tej porze dnia przez słońce, które redukuje ptaki do bezsensownych cieni. Dlatego nie sterczą tam fotografowie. Bulbjerg wznosi się nad morzem, biała, ociekająca wodą góra. Na brzegu leżą oszlifowane kawałki wapienia. Przypominają kości olbrzyma. Stoję na czyjejś łopatce. Przechodzę na biodro. Potem ruszam piaszczystą ścieżką prowadzącą z plaży w kierunku wielkiej czaszki Bulbjerg, wapiennie białej, porośniętej niską roślinnością.
Tu wszędzie są ścieżki. Krzyżują się w górę i w dół na rozległej wapiennej czaszce niczym szwy. Rozgałęziają się dzięki żywym stopom przecinającym tam i z powrotem roślinność. Znajdują drogę.
Ścieżka zaczynała biec wtedy, gdy pochyla się trawa. Lato za latem. Zelówki, racice i niesiony przez nie ciężar powtarzały swoją czynność, deptały trawę. W końcu jagody nauczyły się tego i wycofały, pisze Kerstin Ekman.Siatka ścieżek, żyły dróżek, naczyńka pamięci…
Kiedyś …