Sąsiedzi znali tajemnicę Ivana: od białej owcy do czarnej owcy.

5 dni temu

Całą okolica wiedziała, iż Jan to kołek, burak, albo pies podwórzowy – zależnie od wielkości jego wpadki. Im większe głupstwo, tym bardziej obelżywe przezwisko. Siła wściekłości żony też fluktuowała jak senne morze. Dla niego ona była Zajączkiem, Lisiczką, Słoneczkiem i Jaskółeczką. Słysząc jej krzyki, sąsiedzi myśleli: “Kiedy ten baran w końcu da nauczkę Zajączkowi?”, ale przypominając sobie, iż to przecież kołek niewarciacki, konkludowali: nigdy. Jan umiał udawać głuchoniemego, na krzyki i obelgi żony nie reagując. To właśnie jego stoicki spokój i obojętność na jej furię wywoływały najdłuższe ataki. Wykrzyczana Ewa wychodziła z domu. Ścisk w gardle dusił, twarz pokrywała się czerwonymi plamami, dłonie drżały, głos rzęził. Chciało się ryknąć, ale łez brakowało. Jan za odchodzącą żoną cichutko pytał: “A ty gdzie, Zajączku?”

Pierwsze lata po ślubie płynęły jak spokojna rzeka. Gdyby ktoś wróżył, iż po latach zamieni się w rwący potok skandali – Ewa nigdy by nie uwierzyła. Wyszła za ukochanego, za tego, w którym dusza tonęła, nie zaś za byle jakiego buraka. Jan był spawaczem, nigdy nie pił, nie palił, spokojny jak senny niedźwiedź w barłogu, zawsze zadowolony ze świata. Żony pijaków i hulaków stawiały go za wzór, więc Ewa była dumna. Dzieci postanowili odłożyć. Trzeba było postawić garaż, kupić samochód, wyremontować łazienkę. Spółdzielnia dała im dom, a Ewa pragnęła urządzić go po królewsku.

Jan był żółwio-ospały, może choćby leniwy. Praca zawsze na niego czekała. Śmiał się: “Robotę przecież nie ucieknie. Czasem lepiej poczekać, może się rozwiąże sama. Po co się spieszyć? Bez chęci to choćby dotknąć nie warto. To już nie praca, a katowanie samego siebie.” Szczególnej ochoty bycia prymusem nigdy nie miał. Ewa chwytała się każdej pracy i wychodziło jej nienajgorzej od Janka: przekopała ogródek, pomalowała domek, skosiła trawniki, a choćby rąbnęła drewna do sauny. Szczęściem dom był nowoczesny, wodę nosić nie trzeba było. Szybciej jej było zrobić samodzielnie, niż rozruszać męża. Pewnej nocy obudził ich łoskot jak gradobicie z kuchni. Płytki, które kładł Jan, ześlizgnęły się z góry na dół. Ewa nazwała go niezdarą i nazajutrz sprowadziła faceta z prawdziwymi rękami.

Pewnego wieczoru wróciła z pracy i nie poznała ogródka: jak po przejściu stada jednorożców – cały był rozkopany, kwiaty połamane, bo Jan nie zamknął furtki przed krową sąsiada. Z dnia na dzień piekliła się coraz bardziej na jego powolność, lenistwo, obojętność.

Obok ich domu stał dom-sierota. Staruszkowie dawno odeszli, a spadkobiercy najpierw karczowali chwasty, potem zupełnie porzucili sadybę. Aż pewnego dnia podjechała pod niego lśniąca limuzyna. To przyjechał wnuk dziadka Kazimierza, osiedlić się na stałe z rodziną.

Długo pracował w Gdańsku, tam się ożenił, a teraz wrócił na ojcowiznę. Gdańsk był dla zarobku, ale najlepsza do życia była mała ojczyzna. Tomasz zabrał się za przebudowę starego domostwa. Wtedy pokazał Ewie, co to znaczy trzymać robotę w garści. Pokazał klasę w budowlance, spawalnictwie i elektryce – żony przy tym nie było. Hanna zajmowała się dzieckiem i domem.

Ewa, patrząc na sąsiada, gotowała się coraz bardziej na męża. Zmęczyło ją bycie silną. Chciała być słaba i rozpieszczana. Nieraz podprowadzała go pod robotę, którą każdy chłop powinien ogarnąć, ale Jan nie był prymusem żadnych robót; w drugiej linii żyło mu się jak w dziwnym śnie. Zmęczona Ewa coraz częściej wściekała się i obrażała. Ludzie uważali ją za jędzę, a jego za biedaka. Myślała o rozwodzie – nie dawała rady ciągnąć tego wozu sama. Coraz częściej stawiała sąsiada za wzór, na co Jan uśmiechał się i odpowiadał: “Obuchem kogoś przywalić każdy potrafi, a swoją drogą owce w cudzym stadzie zawsze tłustsze.”

Jan nie łapał aluzji żony o rozwodzie. Ile kobiet męczy się z pijanymi i hulakami, a tu? Nie bita, nie znieważana, kochana – i rozwód? Nigdy jej nie krzywdził, robiła co chciała, szła gdzie chciała, o pieniądzach nie miał bladego pojęcia. “No i co, iż ślimaczy? Po co się spieszyć? Po co wichrzyć na próżno. I po co mam żonie mówić, co i jak ma robić? Ona lepiej wie, gospodyni. Jasne, nie majster od płytek, ale zarabiam przyzwoicie, specjalistę można najść. Jasne, wolne chcę odpocząć, niech i ona odpocznie, zamiast szukać roboty, co się schowała na amen. Po co gapić się w cudze okna i wypytywać, kto jak żyje? Każdy człowiek inny jak sen. Nie pojmuję, po co Zajączkowi rozwód?” – Jan westchnął, siedząc przed telewizorem, podrapał się po
Nazajutrz, gdy słońce zbyt późno wzbiło się nad ich podwórkiem w Pcimiu Dolnym, Irena zamiast zirytować się, iż Jan jeszcze śpi, sama poszła zatrzasnąć furtkę, którą jak zwykle pozostawił uchyloną – uczyniła to jednak bez pośpiechu, gdy tylko sen ją zmorzył, jakby czas teraz płynął gęstym miodem i nie było już miejsca na pośpiech, a jedynie na cierpliwe czekanie, aż “dziś” nadejdzie samo.

Idź do oryginalnego materiału