Lipcowe słońce prażyło Zieloną Górę niczym rozżarzony młot po asfalcie, topiąc ostatnie krople chłodu. Powietrze drżało nad ziemią, jakby samo miasto dusiło się pod ciężarem upału. choćby cienie drzew, zwykle tak zbawienne, wydawały się oszustwem wąskimi pasmami zimna, które nie dawały schronienia przed palącym żarem. W ten upalny połudzień Katarzyna, jak codziennie, spieszyła do pracy, ale dziś postanowiła skrócić sobie drogę przez niewielki las ciągnący się wzdłuż starej szosy.
Szła szybko, starając się ukryć pod rzadkimi koronami drzew, gdy nagle jej uwagę przykuł dziwny dźwięk. Ani ptasie trele, ani szelest liści. To było coś żywego ciche, męczące skomlenie, jakby ktoś błagał o pomoc z głębi koszmaru. Katarzyna zamarła. Serce zaczęło walić. Nasłuchiwała. Dźwięk powtórzył się słaby, zdyszany, pełen rozpaczy.
Podniosła wzrok. I wtedy zobaczyła.
Na wysokości prawie dwóch metrów, przywiązany krótką linką do grubego dębu, wisiał duży pies. Rudobrązowy, z mocną klatką piersiową i długą sierścią, wyglądał, jakby był przykuty do drzewa niczym w średniowiecznej kaźni. Jego łapy ledwo dotykały ziemi. Język zwisał, suchy i ciemny. Oczy ogromne, wilgotne, pełne bólu i przerażenia błagały o ratunek. Wokół pyska roiły się muszki, a sierść była splątana, mokra od potu i strachu.
Boże kto ci to zrobił?! wyrwało się Katarzynie.
Rzuciła się naprzód, serce tłukło się, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Pies próbował zaszczekać, ale z gardła wydobył się tylko ochrypły, urywany dźwięk znak, iż krzyczał tak długo, aż stracił głos.
Katarzyna wyciągnęła telefon, drżącymi palcami wybrała numer fundacji ratującej zwierzęta. Odpowiedź była przewidywalna: pomoc przyjedzie nie wcześniej niż za godzinę. Godzina. W taki upał to wyrok śmierci.
Nie. Nie mogę czekać szepnęła, rozglądając się.
Niedaleko leżała długa, sucha gałąź. Katarzyna chwyciła ją, próbując dosięgnąć węzła. Linka była mocno zaciśnięta, mokra od potu i śliny. Biła w nią, pchała, próbowała podważyć, aż w końcu po długich, męczących minutach węzeł puścił.
Linka nagle poluzowała się. Pies zwalił się na ziemię jak worek, ciężko dysząc, drżąc całym ciałem.
Cicho, cicho, już jesteś bezpieczny szeptała Katarzyna, klękając przy nim.
Minęła minuta. Potem druga. Nagle pies powoli, z wysiłkiem, podniósł się na łapy. Zachwiał się, ale utrzymał równowagę. Wtedy pierwszy raz od dawna jego oczy rozbłysły. Podszedł do Katarzyny, przytulił pysk do jej dłoni i delikatnie, wdzięcznie, polizał jej palce.
Jak się nazywasz, mój bohaterze? szepnęła, sprawdzając obrożę.
Ale nie było tam żadnych znaczków, numerów, kontaktów nic. Tylko brudna skóra i ślady po linie wżynającej się w sierść.
Dwie godziny później w schronisku fundacji Leśne Serce pojawił się nowy podopieczny. Pies, wciąż drżący ze stresu, ale już pijący wodę i leżący na miękkim posłaniu, wzbudził natychmiastową sympatię wolontariuszy.
Trzeba go jakoś nazwać powiedziała jedna z dziewczyn, głaszcząc go po grzbiecie. Coś mocnego. Coś leśnego.
Boruta zaproponowała starsza wolontariuszka. Na cześć ducha polskich lasów, opiekuna zwierząt i tajemnic.
Weterynarz Joanna obejrzała psa dokładnie.
Spójrzcie na niego powiedziała, kiwając głową. To pies domowy. Zadbane futro, czyste zęby, dobra kondycja. Nie jest bezdomny. Ktoś go kochał. Karmił, wyprowadzał, dbał o niego. Ktoś bardzo się o niego troszczył.
Więc jak skończył przywiązany do drzewa jak przestępca? zapytała inna wolontariuszka, zaciskając pięści.
Zdjęcie Boruty z zapadniętymi oczami, śladami liny na szyi, drżącym ciałem gwałtownie rozeszło się po mediach społecznościowych.
Kto mógł to zrobić?
To nie tylko okrucieństwo to tortura!
Jeśli znajdziemy sprawcę, niech odpowie przed prawem!
Biedny chłopiec patrzy prosto w duszę
Posty stały się viralem. Tysiące udostępnień, setki telefonów do schroniska, propozycje pomocy, śledztwa. Ludzie domagali się sprawiedliwości.
Tymczasem kilkaset kilometrów od Zielonej Góry, nad Bałtykiem, w Sopocie, rodzina Nowaków odpoczywała na wakacjach. Marek i Agnieszka leżeli na leżakach, wsłuchując się w szum fal. Ich syn Kacper budował zamek z piasku, zdobiąc go muszelkami.
Myślisz, jak tam nasz Borys? zapytała Agnieszka, dopijając kawę.
Nie martw się uśmiechnął się Marek. Janusz to solidny człowiek. Borys go uwielbia. Są jak dwaj starzy kumple.
Ale rzeczywistość była zupełnie inna.
Janusz, sąsiad z dołu, naprawdę lubił Borysa. Pies często wpadał do niego, kładł się u jego stóp, dostawał smakołyki. Starszy mężczyzna chętnie zgodził się go pilnować, gdy rodzina wyjechała.
Lecz tego feralnego wieczoru wszystko się popsuło.
Borys, jak zwykle, wyszedł na spacer. Nagle błysk ruchu. Kot przemknął przez podwórko. Pies szarpnął się z taką siłą, iż smycz wyślizgnęła się z dłoni starszego mężczyzny.
Borys! Stój! Do nogi! krzyknął Janusz, rzucając się za nim.
Ale pies był młody, silny, adrenalina pchała go naprzód. Przemknął przez podwórko, wybiegł na ruchliwą ulicę, zniknął za zakrętem.
Starszy mężczyzna szukał go do późnej nocy. Pytał przechodniów, zaglądał w podwórka, dzwonił do schronisk. Borys przepadł.
Co ja powiem Markowi? szeptał, siedząc na ławce. Jak mogłem zgubić ich chłopca
Trzy dni poszukiwań. Ogłoszenia na słupach. Telefony do klinik weterynaryjnych. Żad