Owczarka niemieckiego przywiązano do drzewa w taki sposób, iż nie mógł ani usiąść, ani położyć się.
Lipcowe słońce prażyło Warszawę jak rozżarzony młot, topiąc ostatnie ślady chłodu. Powietrze falowało nad ziemią, jakby samo miasto dusiło się pod ciężarem upału. choćby cienie drzew, zwykle tak zbawienne, wydawały się oszustwem wąskimi pasmami chłodu, które nie dawały schronienia przed palącym żarem. Właśnie tego męczącego popołudnia Joanna, jak każdego dnia, spieszyła do pracy, ale dziś postanowiła skrócić sobie drogę przez niewielki las ciągnący się wzdłuż starej szosy.
Szła szybko, starając się schronić pod rzadkimi koronami drzew, gdy nagle jej uwagę przykuł dziwny dźwięk. Nie ptasi śpiew, nie szelest liści. To było coś żywego, cichego, pełnego bólu stłumione skomlenie, jakby ktoś błagał o pomoc z głębi koszmaru. Joanna zamarła. Serce zaczęło walić. Nasłuchiwała. Dźwięk powtórzył się słaby, urywany, pełen rozpaczy.
Podniosła głowę. I wtedy zobaczyła.
Na wysokości prawie dwóch metrów, przywiązany krótką linką do grubego dębu, wisiał duży pies. Rudobrązowy, z mocną klatką piersiową i długą sierścią, wyglądał, jakby został przykuty do drzewa w średniowiecznej kaźni. Jego łapy ledwo dotykały ziemi. Język zwisał, suchy i ciemny. Oczy ogromne, wilgotne, pełne bólu i przerażenia błagały o ratunek. Wokół pyska roiły się muszki, a sierść była splątana, mokra od potu i strachu.
Boże kto ci to zrobił?! wyrwało się Joannie.
Rzuciła się do przodu, serce waliło jej jak młot. Pies próbował zaszczekać, ale z gardła wydobył się tylko chrapliwy, przejmujący dźwięk znak, iż szczekał tak długo, aż stracił głos.
Joanna wyjęła telefon, drżącymi palcami wybrała numer fundacji zajmującej się zwierzętami. Odezwała się automatyczna sekretarka: pomoc przyjedzie nie wcześniej niż za godzinę. Godzina. W taki upał to wyrok śmierci.
Nie. Nie mogę czekać szepnęła, rozglądając się.
Obok leżała długa sucha gałąź. Joanna chwyciła ją, próbowała dosięgnąć węzła. Linka była mocno zaciśnięta, mokra od potu i śliny. Uderzała w nią, popychała, próbowała podważyć, aż w końcu po długich, męczących minutach węzeł zelżał.
Linka nagle poluzowała się. Pies runął na ziemię jak worek, ciężko dysząc, drżąc całym ciałem.
Spokojnie, spokojnie, jesteś bezpieczny szeptała Joanna, klękając przy nim.
Minęła chwila. Potem druga. I nagle pies powoli, z wysiłkiem, podniósł się na łapy. Zachwiał się, ale utrzymał równowagę. Wtedy po raz pierwszy od dawna w jego oczach pojawił się blask. Podszedł do Joanny, przytulił pysk do jej dłoni i delikatnie, wdzięcznie, polizał jej palce.
Jak masz na imię, bohaterze? szepnęła, sprawdzając obrożę.
Ale nie było żadnej wizytówki, numeru, kontaktów nic. Tylko brudna skóra i ślady linki wciętej w sierść.
Dwie godziny później w schronisku fundacji Serce Lasu pojawił się nowy podopieczny. Pies, wciąż drżący ze stresu, ale już pijący wodę i leżący na miękkim posłaniu, od razu zyskał współczucie wolontariuszy.
Musimy go nazwać powiedziała jedna z dziewczyn, głaszcząc go po grzbiecie. Coś silnego. Coś leśnego.
Leszek zaproponowała starsza wolontariuszka. Na cześć ducha lasów, opiekuna zwierząt.
Weterynarz Kasia dokładnie go zbadała.
Spójrzcie na niego powiedziała, kręcąc głową. To domowy pies. Zadbane futro, czyste zęby, mięśnie w dobrej kondycji. Nie jest bezdomny. Ktoś go kochał. Karmił, wyprowadzał na spacery, zabierał do weterynarza. Ktoś bardzo o niego dbał.
Więc jak skończył przywiązany do drzewa jak przestępca? zapytała inna wolontariuszka, zaciskając pięści.
Zdjęcie Leszka z zapadniętymi oczami, śladami linki na szyi, drżącym ciałem gwałtownie rozeszło się po mediach społecznościowych.
Kto jest zdolny do czegoś takiego?
To nie jest zwykłe okrucieństwo to tortura!
Jeśli znajdziecie sprawcę niech odpowie przed sądem!
Biedny chłopiec patrzy prosto w duszę
Posty stały się viralem. Tysiące udostępnień, setki telefonów do schroniska, oferty pomocy, śledztwa. Ludzie domagali się sprawiedliwości.
Tymczasem, tysiące kilometrów od Warszawy, nad Bałtykiem, w Sopocie, rodzina Nowaków cieszyła się urlopem. Marek i Agnieszka leżeli na leżakach, wsłuchując się w szum fal. Ich syn Tomek budował zamek z piasku, ozdabiając go muszlami.
Myślisz, jak tam nasz Burek? zapytała Agnieszka, dopijając kawę.
Nie martw się uśmiechnął się Marek. Jan Kowalski to solidny człowiek. Burek go uwielbia. Są jak starzy kumple.
Ale rzeczywistość była zupełnie inna.
Jan Kowalski, sąsiad z dołu, faktycznie lubił Burka. Pies często wpadał do niego, kładł się u jego stóp, dostawał smakołyki. Starszy mężczyzna z euforią zgodził się go pilnować, dopóki rodzina była na wakacjach.
Ale tamtego feralnego wieczoru wszystko się popsuło.
Burek, jak zwykle, wyszedł na spacer. Nagle błysk ruchu. Kot przemknął przez podwórko. Pies ruszył za nim z taką siłą, iż smycz wyślizgnęła się z rąk starszego mężczyzny.
Burek! Stój! Do nogi! krzyknął Jan, rzucając się w pogoń.
Ale pies był młody, silny, adrenalina pchała go do przodu. Przemknął przez podwórko, wbiegł na ruchliwą ulicę, zniknął za zakrętem.
Starszy mężczyzna szukał go do późnej nocy. Pytał przechodniów, zaglądał w podwórka, dzwonił do schronisk. Burek przepadł.
Co ja powiem Markowi? szeptał, siadając na ławce. Jak mogłem zgubić ich psa
Trzy dni poszukiwań. Ogłoszenia na słupach