Kto by pomyślał, iż dwie najlepsze przyjaciółki, nierozłączne od dziecka, znajdą się po przeciwnych stronach urazy, bólu i milczenia. W wiosce Grabówka, gdzie domy stoją w dwóch rzędach, a każdy wie o każdym, mieszkańcy szeptali:
— Słyszeliście, iż Basia z Kasią teraz się nie odzywają? A przecież wcześniej — jak dwie krople wody, zawsze razem, zawsze blisko… A teraz jak obce.
Prawda była taka, iż milczenie między Barbarą i Katarzyną nie wzięło się znikąd. Korzenie tej ciszy sięgały młodości ich dzieci. Zosia, córka Basi, i Marek, syn Kasi, przyjaźnili się od kołyski. Razem chodzili do szkoły, nad rzeczkę, zbierali grzyby, łowili ryby, budowali szałasy i marzyli o przyszłości.
Zosia – wulkan energii: przebojowa, uparta, pierwsza do każdej przygody. Marek – spokojny, rozsądny, z ciepłym uśmiechem i spojrzeniem, w którym było więcej zrozumienia niż słów. Ona ciągnęła go za sobą – on szedł. Tak było zawsze.
Ich mamy – Barbara i Katarzyna – też były jak siostry. Mieszkały po sąsiedzku, przez płot, zaglądały do siebie bez zapowiedzi. Ich przyjaźń ciągnęła się jeszcze od babć, a za mąż wyszły prawie w tym samym czasie – za facetów, którzy – jak się później okazało – nie byli najsolidniejszymi opcjami.
Barbara pierwsza się rozwiodła. Siniak pod okiem, nerwowe spojrzenie – i wszystko stało się jasne. Mąż – awanturnik, dał upust rękom. W milczeniu wyrzuciła go za drzwi. Kasia wsparła przyjaciółkę, choć sama cierpiała: jej mąż nagle zaczął podejrzewać, iż Marek nie jest jego synem. W przypływie wściekości chwytał choćby za nóż.
— Mój syn – nie jego syn, wyobrażasz sobie? – gorzko uśmiechała się Kasia. — Jakbym była jakąś… A przecież tylko on miał mnie jedną.
Obie zostały same. Z dziećmi. Ale trzymały się jakoś.
Marek po szkole zrobił prawo jazdy, Zosia wyjechała do miasta – dostała się na studia. On niedługo poszedł do wojska. Ona przyjechała go odprowadzić. Przez trzy dni nie odstępowali się na krok.
A potem zaczęło się życie na odległość. Zosia początkowo przyjeżdżała co weekend – z pierogami, z plotkami. Wpadła do Kasi – opowiadała, co Marek pisze, jak mu służba idzie. A potem – coraz rzadziej… Po marcu w ogóle zniknęła.
— Czemu twoja Zosia się nie pokazuje? – pytała Kasia Barbarę.
— Zajęta. Studia. Sesja.
Ale Kasia czuła – coś jest nie tak. Przyjaciółka stała się zamknięta, oczy zgaszone. A potem Basia nagle spakowała się do miasta – „na parę dni”.
Wróciła – jeszcze cichsza, niż wyjeżdżała.
— Gadaj – wpadła do niej wieczorem Kasia. — Co tam u ciebie się dzieje?
Basia westchnęła:
— No cóż… Zosia wyszła za mąż. Dziecko spodziewa.
Świat runął. Kasia wyleciała z domu jak oparzona. Tej samej nocy napisała do Marka w wojsku. Reszta – ból, milczenie, chłód.
Po służbie Marek nie wrócił. Wyjechał z kolegą na Mazury. Pracował w lesie, nie oszczędzając się. Tylko praca go trzymała. Przez trzy lata był w domu raz – żeby pomóc matce. A Zosia jakby zapadła się pod ziemię. Ani z mężem, ani z synem nie pokazała się w rodzinnej wsi.
A potem… Pewnego ranka listonoszka przyniosła Kasi wieść:
— Basia zachorowała. Prosiła, żebyś ją odwiedziła. Mówi, iż musi z tobą pogadać.
— Nie gadamy – machnęła ręką Kasia.
— Ale ona nalega. Osobiście.
I Kasia poszła. Weszła – Basia leży na kanapie, pod kołdrą, obok – tablety, szklanka wody.
— Co ty, postanowiłaś zachorować?
— Chyba wszystko się nazbierało…
Długo milczały, w końcu Basia złapała przyjaciółkę za rękę i szepnęła:
— Wybacz mi, Kasia. Muszę ci coś powiedzieć…
I powiedziała. Wszystko.
Godzinę później Kasia wypadła z domu jak burza, złapała telefon:
— Marku, przyjeżdżaj. Źle się czuję… Bardzo. Przyjedź jak najszybciej.
Marek dotarł po dwóch dniach. I zdziwił się – matka pełna energii, krząta się, śmieje.
— Mamo, na pewno jesteś chora?
— Wszystko dobrze, synku… Po prostu cieszę się, iż jesteś.
— Pójdę nad rzeczkę, dobrze? Tęskniłem.
Stał nad wodą, patrzył, jak płynie nurt – i widział przed sobą swoją Zosię. Jej śmiech, jej oczy… Ból wżerał się w serce.
— Cześć, Marek – usłyszał za sobą głos.
Odwrócił się – ona. Zosia. A obok – chłopczyk. Trzyletni, kędzierzawy, z jego oczami. Z jego spojrzeniem.
— To… – wybełkotał.
— To twój syn – spokojnie powiedziała. — Poznaj, to Jaś. Jaś, to twój tata.
— Ale… Jak… Dlaczego?
— Nigdy nie było żadnego męża. Wszystko, co słyszałeś – kłamstwo. Mama nie chciała, żebym hańbiła rodzinę. Zabroniła mi się tu pokazywać. A twoja – powiedziała, iż się ożeniłeś.
— Ja? Ożeniłem? Nigdy. Nikogo nie miałem.
— Ja też nie wierzyłam. Aż mama się położyła. Przestała jeść, zamknęła się w sobie. A potem – rozpłakała. Wszystko wyznała. Prosiła o przebaczenie. Ona sama nie wiedziała, iż to ty – ojciec. I teraz… teraz chce, żebyś wiedział: to twój syn.
Marek milczał. Potem powoli uklęknął, objął chłopca. Łzy spływały mu po twarzy.
— Wybacz mi… Za wszystko. Myślałem, iż cię straciłem na zawsze.
— A teraz jesteśmy tu. I Jaś tu jest. I czekaliśmy na ciebie, Mareczku. Całe te trzy lata.
— Wypełnij moją duszę miłością, Zosiu… Proszę…
— Już wypełniam – szepnęła, przytulając się do niego. — Będziemy żyć. Razem.
I poszli – wzdłuż rzeczki, do domu, gdzie czekały dwie kobiety, które łączyło coś więcej niż uraza. Czekała rozmowa, pojednanie i początek nowej rodziny. Z opóźnionym, ale prawdziwym szczęściem.