westchnęłam ciężko przy okazji tego oto zadanka czelendżowego:

Nie będę też opisywać tych kilku szopek, które udało mi się zobaczyć, mniej czy bardziej kiczowatych, czasem usiłujących nawiązać jakoś do współczesnego świata, jak ten Jezusek przykryty w jednym z kościołów wojskowym moro. Nie wiem, co autor miał na myśli, czy próbował pokazać, iż jest pacyfistą, czy opowiedział się po jednej ze stron dowolnego konfliktu zbrojnego, czy po prostu wyraził solidarność Boga z cierpieniami cywilów (ale jeżeli tak, po co to moro?) - no, ja nie o tym.
Ja o tym, iż przy okazji tego zwiedzania kościołów miałam okazję zauważyć, jak wiele się zmieniło. Niestety, najczęściej na większą tandetę. Jak wiele dawnego piękna znikło z tych kościołów przy okazji kolejnych remontów, kolejnych zmian proboszczów, kolejnych zmian dekoracji. Do wielu z tych kościołów, kiedyś w jakiś sposób mi bliskich, teraz nie chce mi się w realu wracać. Nie czuję potrzeby oglądania, jak zbrzydły. I nie wiem, czemu tak. Czy kolejni proboszcze mają coraz mniej wyrafinowany gust, czy wręcz przeciwnie - usiłują się dostosować do gustów parafian, uważając, iż im bardziej jarmarcznie, tym bardziej się ludziom spodoba? A jeżeli to drugie, łatwo się domyślić, jakie mają o tych ludziach mniemanie.
W każdym razie taki stary wiersz Herberta znalazł, niestety, zupełnie nowy kontekst - ten wiersz o smaku, w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia.
1099.