Poleciałam do Amazonii. W dżungli wiele się nauczyłam

5 miesięcy temu

A może by do Amazonii?

Na pomysł by pojechać nad Amazonkę, zanurzyć się w tamtejszej dżungli, wpadłam na siedząc na tarasie hotelu w Laosie. Właśnie przeglądałam pocztę, a w niej był newsletter niszowego biura podróży. Kolumbia, Leticia, dżungla – brzmiało zachęcająco. Ale cena była dość wysoka. Jako iż od lat sama organizuję wyjazdy, postanowiłam poszukać lepszej oferty. Zawołałam na wyjazd inne kobiety. W sumie zebrało się nas dziesięć. Było więcej chętnych, ale uznałam, iż nie udźwignę większej grupy. Napisałam do kilku biur podróży w Kolumbii, dostałam rożne propozycje. Jak zwykle, intuicyjnie wybrałam tę, którą poczułam. Zaczęłam korespondować z Darnelis na temat szczegółów wyprawy. Początkowo myślałam, iż to facet, bo imiona w Ameryce Południowej bywają nieoczywiste. Dopiero po jakimś czasie wyszło na jaw, iż to kobieta. Współwłaścicielka rodzinnego biura podróży Mitiquete z Bogoty. To też miało znaczenie. Że kobieta, bo bardziej mi pasowała do babskiej grupy. A sama Darnelis, w uproszczeniu Dar, tez odegrała w tej wyprawie istotną rolę.

W zaufaniu do świata

O Kolumbii przed wyjazdem wiedziałam niewiele. Wiadomo, Escobar, kartele narkotykowe, kraj uznawany za niebezpieczny. Tak też jest opisany na stronach polskiego MSZ. Amazonia to jedno z miejsc, których należy unikać jak ognia. Tylko ja w te komunikaty MSZ nie wierzę. Byłam między innymi w Gwatemali, Hondurasie, Meksyku, Ekwadorze. Włos z głowy mi nie spadł. Stosuję podstawową zasadę – jeżdżę z lokalsami i słucham, co do mnie mówią. Idę tylko tam, gdzie mnie zaprowadzą i nie dyskutuję. Bo oni znają swój kraj lepiej ode mnie. Kiedy więc po przylocie Dar uznała, iż idziemy na wieczorny spacer po Bogocie, nie protestowałam. Miałam w sobie głębokie przekonanie, iż nasza przewodniczka nie zabrałaby nas w niebezpieczne miejsca. Bogota to jedna z najwyżej położonych stolic świata – 2500 metrów. Przywitała nas chłodem i deszczem. Ale już następnego dnia miałam się znaleźć w zupełnie innym klimacie. I to nie tylko geograficznie.

Poproś duchy o zgodę na wejście do lasu

Poleciałyśmy do Leticii. To amazońskie miasteczko, niezbyt urodziwe, przywitało nas tropikalną dusznością i wiszącym w powietrzu deszczem. Z premedytacją wybrałam maj, wtedy na Amazonce pozostało wysoka woda i w wiele miejsc można dostać się łodzią. Za spacerami w tropikach nie bardzo przepadam. Szczególnie, iż człowiek jest mokry po kilku minutach.

Leticia była dopiero przedsionkiem dżungli i w grupie była spora ekscytacja. Ja wiedziałam, czego się mogę mniej więcej spodziewać. Byłam na trekingu w Ugandzie szukając górskich goryli w Nieprzeniknionym Lesie Bwindi. Wędrowałam po dżungli w Hondurasie by znaleźć ukryte przed światem majańskie żaby płodności, do których pielgrzymują miejscowe kobiety, łaziłam po deszczowych lasach na różnych kontynentach. Było jednak coś w kolumbijskiej dżungli, co mnie zawołało. Ale co?, wtedy nie miałam o tym zielonego pojęcia. Pierwsza noc spędziłyśmy w hotelu Zuruma. Następnego dnia miałyśmy przenieść się do Eco Lodge Zuruma już w środku lasu. Oba hotele prowadzi moja imienniczka. Ona też brała udział w organizacji imprezy.

Pozwiedzałyśmy Leticie, pojechałyśmy do pobliskiej Brazylii. Prawdziwa przygoda była jednak dopiero przed nami. Następnego dnia popłynęłyśmy odnogami Amazonki do dżungli. Do miejsca, na wejście do którego, miejscowi proszą duchy o pozwolenie. Bo w dżungli mieszkają i duchy i różne przedziwne energie. Dar pojechała z nami, choć miała zostać w Bogocie. Nie wyobrażałam sobie tej podróży bez niej.

Tu znajdziesz odpowiedź na każde pytanie

W dżungli czekała już na nas Paola, która dbała podczas pobytu o nasz komfort. Pojechał z nami nasz przewodnik Edwin, na miejscu był też John, miejscowy rdzenny, który po dżungli mógł chodzić z zawiązanymi oczami. Edwin wyjaśnił procedury – zawsze jest licencjonowany opiekun, przewodnik z uprawnieniami i ktoś z rdzennych, znający okolicę jak własną kieszeń. To wszystko dla bezpieczeństwa turystów.

Dostałam domek z dwoma ścianami. Dwie pozostałe były z siatki. Leżąc na łóżku byłam w środku lasu. Widziałam całą okolicę, słyszałam ptaki i inne zwierzęta. Domek de facto nie miał zamknięcia. Intruz mógł wejść do niego w każdej chwili, używając noża czy żyletki. Nie bałam się jednak ani sekundy, zostawiałam też tam swój cały dobytek, paszport i pieniądze. Nic nie zginęło, ani jedno peso. W Amazonii, do której polski MSZ wręcz zakazuje wyjazdów…

Odziane w kalosze, wyposażone w peleryny, wędrowałyśmy po okolicznych lasach. Jedne mniej, drugie więcej. Ja byłam zdecydowanie w tej pierwszej grupie. Tak naprawdę mogłam godzinami leżeć na swoim łóżku w domku z siatki i patrzeć na to co mam za przezroczystą ścianą. Ale do maloki, na spotkanie z szamanami poszłam. I tam dowiedziałam się, iż dżungla daje odpowiedź na każde pytanie.

Niesamowity facet w koszulce z panterą

Półtorej godziny szłyśmy w jedną stronę, żeby dojść do maloki, czyli domu wiedzy plemieniaYocuna. Dom jest na kompletnym odludziu, mieszka tam siedem osób. Po drodze mijałyśmy miejscowych, dla których takie „przechadzki” po dżungli to norma. Nie ma tam dróg, deszcz sprawia, iż wszędzie jest błoto. Nie ma motorów, rowerów, skuterów, bo byłyby nieużyteczne. Nie ma też choćby koni czy osłów, bo Amazonia nie dałby im pożywienia. Wszędzie trzeba dojść pieszo. Jak ktoś zasłabnie czy zachoruje, rdzenni do łodzi muszą go donieś na noszach. Dopiero łodzią możliwy jest transport do szpitala w Leticii. Przywitał nas stary szaman, abuelo (dziadek) Enrique. Nie obyło się bez ceremonialnego powitania.

Obowiązkowa mambe i rape. Mambe to nierafinowany, nieskoncentrowany proszek wytwarzany z prażonych liści koki i popiołu różnych innych roślin. Jest tradycyjnie przygotowywany i spożywany przez rdzenne plemiona w północno-zachodniej Amazonii. Od wieków tu wierzono, iż mambe ma adekwatności lecznicze, energetyzujące i poprawiające koncentrację, pomaga umysłowi i ciału. A koka rośnie tu w każdym zakątku.

Rape to drobny proszek wytwarzany głównie z tytoniu i innych roślin pochodzących z regionu Amazonii. Tradycyjnie jest używany w ceremoniach i rytuałach przez szamanów lub uzdrowicieli w celu duchowego oczyszczenia, uzdrawiania oraz jako sposób na połączenie się ze światem duchowym. Wdmuchiwany jest do nosa przez specjalną rurkę. Czas w maloce płynął leniwie. Wnukowie Enrique wykonywali chętnym tradycyjny makijaż.

Okazało się, iż czekamy na Wildera, syna Enrique, głównego szamana, który dołączył do nas po jakimś czasie. Kiedy zobaczyłam rosłego faceta w kaloszach i śmiesznej koszulce z panterą, w pierwszej chwili pomyślałam, iż to jakiś żart. Wystarczyło jednak, żeby Wilder zaczął mówić, a już wiedziałam, iż jest człowiekiem niezwykłym.

Skończył studia w Bogocie, uciekł od swoich do wielkiego miasta. Przekonał się jednak, iż konsumpcja szczęścia nie daje, iż ludzie w metropoliach kręcą się w kółko, nie zaznają spokoju, nie wiedzą, jak żyć. Wrócił do dżungli. Zbratał się z naturą, kontynuuje nauki przodków. Nie ma wątpliwości, iż zadaniem człowieka jest dbanie o Matkę Ziemię, iż to jest nasza misja. I iż słuchanie natury pozwala rozwiązać każdy problem. Bo tylko tam znajdziemy odpowiedź. Że trzeba naturę szanować, rozmawiać z nią, przytulać się do drzew. I trzeba mieć w sobie dużo pokory. Bo dżungla tylko pozornie jest zwykłym lasem. A tak naprawdę są w niej dobre i złe duchy, które mogą pomóc albo zaszkodzić. I warto mieć przed nimi respekt.

Zły duch przyszedł i do nas

Wieczorami Edwin siadał z nami i zaczynał swoje opowieści. Czasami łapałam go w przelocie, żeby jeszcze o czymś posłuchać. Od lat chodzi po dżungli, sam też zaczął szukać swoich rdzennych korzeni. Ma szacunek dla duchów lasu, bo nie raz z nimi się spotkał. Historii było wiele, ale jedna szczególnie zapadła mi w pamięć. O młodym mężczyźnie z Medelin, który jako nastolatek przyjechał na wakacje z rodzicami do dżungli. Nie interesował go las, nic go nie obchodziło, oprócz telefonu i internetu. Rodzice zabrali go choćby do domu wcześniej. Ale chłopakowi nie wiodło się w życiu, nie był zadowolony, ciągle coś było źle. Prześladował go też jeden sen – dżungla i duża rzeka. Jeździł do szamanów z okolic Medelin, nie mogli mu pomóc. W końcu nad Amazonkę znowu przyjechał. Tu dowiedział się, iż zabrał w podróż do domu ze sobą ducha, który koniecznie chciał do siebie wrócić. Nękał go długo, żeby chłopak zrozumiał, iż czas do dżungli pojechać. Mężczyzna wrócił do siebie odmieniony, założył firmę, czuje się szczęśliwy.

- Szamani z Medelin nie mogli mu pomóc – tłumaczył mi Edwin. - Bo to nie był ich duch.

Amazoński duch nawiedził też jedną z koleżanek. Nagle poczuła ogromny niepokój i miała wrażenie, iż strasznie śmierdzi. Pomimo naszych zapewnień, iż wszystko jest w porządku, iż nie wydziela żadnego nieprzyjemnego zapachu, nie dawała się przekonać. I nie był to efekt zażywania mambe, bo akurat nam obu zielony proszek nie przypadł absolutnie do gustu. Edwin wyjaśnił nam, iż to zły duch próbuje w nią wniknąć. Co ciekawe, w identyczny sposób wytłumaczyły to szamanki, z którymi spotkałyśmy się w Leticii. Koleżanka była na tyle silna, iż się obroniła. Po dwóch dniach to dziwne wrażenie jej przeszło.

Nie ma się czego bać

Opieka naszych przewodników i przede wszystkim Dar, sprawiły, iż czułyśmy się wszędzie bezpiecznie. W mieście, w dżungli, w każdym innym miejscu. Pływałyśmy po Amazonce na canoe, kąpałyśmy się w rzece. Odwiedziłyśmy Peru, okoliczne miasteczka.

Dar towarzyszyła nam do końca, poleciała z nami choćby do Kartageny, choć tego nie obejmował nasz kontrakt. Dziś jest dla mnie jak kolejna córka.

Nie wierzcie więc w to, iż w Kolumbii natychmiast spotka was jakaś krzywda. Oczywiście, gwarancji nie ma, ale na całym świecie może być przecież groźnie.

To co w dżungli jest nieuniknione i czego mogą obawiać się osoby z alergią, to komary. W przeciwieństwie do naszych, nie słychać ich bzyczenia, nie czuć, kiedy gryzą. Świadczą o tym dopiero niemiłosiernie swędzące bąble. I choć miałam cały arsenał środków na komary, maści na pogryzienia, nie pomagało nic. Warto jednak było tę cenę zapłacić. Za nowe przyjaźnie, za naukę rdzennych, za to, iż zrozumiałam, jak szukać odpowiedzi u Matki Natury.

Jaki masz wpływ na padający deszcz?

Szamanki z plemienia Huitoto odwiedziły nas już w hotelu. Magda przeniosła nas po powrocie z dżungli do swojego nowego nabytku – butikowego obiektu Cori, co niewątpliwie zawdzięczałyśmy w dużej mierze mojemu marudzeniu na jednego gościa z hotelu Zuruma. Marudzić więc też czasami warto.

W Cori, podobnie jak w lodży w dżungli, byłyśmy same, co dawało ogromny komfort. Tu też zostawiałyśmy otwarte pokoje, ja do swojego nie miałam choćby klucza. Tomasa i jej córka Kasja przyszły do nas na spotkanie. Kasja leczy roślinami, stosuje ayauascę.

Ustaliłyśmy, iż tym razem, każda z nas może im zadać jedno pytanie na osobności. Byłam tłumaczką i miałam pytać jako ostatnia. Nie mogę więc podzielić się ani treścią pytań, ani odpowiedziami. Dość powiedzieć, iż sama już pytań żadnych nie miałam. Usłyszałam wszystko, co było mi potrzebne znacznie wcześniej.

Od Paoli, która w dżungli opowiedziała nam swoją historię. O tym jak miała wypadek, dwa lata spędziła w szpitalu. A potem wyjechała do dżungli i dżungla ja uzdrowiła. Ale przede wszystkim najważniejszą odpowiedź przyniósł mi ulewny deszcz. Padał praktycznie całą noc. Leżałam na łózko, patrzyłam prze siatkę na strumienie wody lejącej się z nieba. Nie miałam na nie wpływu. Na to kiedy deszcz się zaczął, ani kiedy się skończy. Mogłam wyłącznie pogodzić się z tym, iż pada. I wtedy zrozumiałam, jak należy podchodzić do życia. Matka Natura dała odpowiedź.

A to co złe, zostało w dżungli. Z popiołem z kartki, którą dał nam na pożegnanie Edwin. Może dobre duchy ulitowały się nade mną?

Magdalena Gorostiza

Idź do oryginalnego materiału