Żyję z moją żoną, Ewą, od ponad 35 lat. Niedawno przekroczyłem granicę sześćdziesiątki, podczas gdy ona właśnie skończyła 56 lat. Mamy jedno wspólne dziecko, naszego syna Kacpra, ale on mieszka daleko, w Gdańsku, i rzadko nas odwiedza, niczym wędrowiec, który pojawia się i znika w mgle. Minęło prawie siedem lat, odkąd wyprowadził się z domu, i od tamtej pory czuję w duszy pustkę, która powoli mnie pożera. Nagle, jak grom z jasnego nieba, dotarło do mnie, iż kobieta, z którą dzielę życie, jest mi obca – nigdy nie mieliśmy nic wspólnego, a to odkrycie zwaliło mnie z nóg jak huragan.
Od lat błagałem Ewę, byśmy sprzedali nasze nudne mieszkanie w Warszawie i przeprowadzili się na stałe do małej wioski w Beskidach. Marzyłem o świeżym powietrzu, o spacerach wśród górskich szczytów i ucieczce od nieustannego zgiełku miasta. Ale ona odmawiała z uporem, jej głos ostry jak nóż, który przecinał moje najskrytsze pragnienia. W końcu, po burzliwych kłótniach, osiągnęliśmy kruchy kompromis: kupiliśmy górską chatę niedaleko Zakopanego i spędzaliśmy tam lata. Gdy nadchodziła wiosna, uciekałem tam jak więzień odzyskujący wolność, podczas gdy Ewa podążała za mną niechętnie, jakby ciągnięta na sznurze.
Ewa nienawidziła wszystkiego, co wiązało się z życiem na wsi. Sadzenie ziemniaków czy przycinanie krzewów budziło w niej odrazę, jakby zmuszałem ją do kąpieli w błocie. Czas zbiorów był dla niej koszmarem godnym greckiej tragedii, a gdy wspominałem o robieniu przetworów czy zapasów na zimę, zamykała się w milczeniu zimniejszym niż beskidzkie wiatry. Jedynym, co się dla niej liczyło, był działający telewizor – całymi godzinami tonęła w swoich serialach, uwięziona w świecie, który nie był moim. Ja natomiast harowałem na działce: budowałem ogrodzenia, kopałem w ziemi, żyłem. Ewa barykadowała się w chacie przez całe lato, jak więzień własnej nudy. Czasem prosiłem ją o pomoc, ale wtedy nagle dopadały ją tajemnicze dolegliwości. Bóle głowy, pleców, nagłe zmęczenie – wszystko pojawiało się jak klątwa, gdy tylko otworzyłem usta.
Samotność zaczęła mnie niszczyć, jak podstępny truciciel. Nie mieliśmy o czym rozmawiać, żadna nić nas już nie łączyła. Gdy nadeszła jesień, wszystko runęło jak domek z kart w wichurze. Chciałem wrócić do chaty, ale Ewa stanęła jak mur, odmawiając opuszczenia miasta. „Jedź tam sam, jeżeli tak bardzo chcesz!” – warknęła, a w jej oczach błysnęła okrutna euforia na myśl o pozbyciu się mnie. Nienawidziła drewnianej chaty, konieczności rozpalania pieca, wszystkiego. Dawniej, gdy służyłem w wojsku, podążała za mną do najbardziej odległych garnizonów, znosząc trudne warunki bez słowa skargi. Teraz wyrzuciła mnie jak stary, zużyty dywan, a ból przeszył mnie jak sztylet. Obiecała, iż mnie odwiedzi, ale minęły dwa miesiące, a ona nie dała znaku życia. Od czasu do czasu wpadali przyjaciele, a ich wizyty były jak promień słońca w mojej ciemności.
Wtedy ją spotkałem: naszą sąsiadkę z chaty, Zofię. Samotną kobietę w wieku 55 lat, z uśmiechem, który topił lód, i duszą, która rozświetlała choćby najczarniejsze dni. Była piękna, pełna życia, i niedługo poczułem, iż ciągnie mnie do niej niepowstrzymana siła, jak górski potok w pełni wezbrania. Niektórzy nazwaliby to szaleństwem starego człowieka, ostatnią desperacką próbą złapania życia za rogi. Ale dla mnie to był ogień, który płonął w moim sercu, miłość, która mnie pochłaniała. Próbowałem się do niej zbliżyć niezdarnymi komplementami i ostrożnymi gestami, ale ona odrzuciła mnie jak skała odpychająca falę. „Nie interesują mnie żonaci mężczyźni” – oznajmiła stanowczo, a jej słowa uderzyły mnie jak piorun.
Mimo to narodziła się między nami przyjaźń. Piliśmy herbatę o zmierzchu, a ona przynosiła domowe ciasta i bułeczki, których zapach przywoływał ciepło i dawne wspomnienia. Na Boże Narodzenie przygotowałem wystawną kolację, wierząc, iż Ewa się pojawi. Stół uginał się od jedzenia, gdy zadzwonił telefon: kolejna wymówka, kolejne narzekania na zdrowie. Rozczarowanie zmiażdżyło mnie jak głaz, ale wtedy Zofia zapukała do drzwi. Została na noc, i od tamtej chwili wszystko się zmieniło. Staliśmy się kochankami, a ja coraz rzadziej wracałem do Warszawy. Ewie mówiłem, iż „pracuję w ogrodzie” albo „naprawiam chatę”, ale w rzeczywistości budowałem nowe życie z Zofią.
Stajemy na głowie, by to ukryć, ale w małej wiosce plotki rozchodzą się jak pożar w lesie. Sąsiedzi patrzą na nas spod byka, a ja czuję ich potępienie jak cień czający się za plecami. niedługo będę musiał powiedzieć Ewie prawdę. To powinno ją uwolnić – nie będzie już musiała udawać cierpiącej żony ani silić się na uczucia, których nie ma. Odzyska wolność, może znajdzie coś ważniejszego niż swoje niekończące się seriale. Ale strach ściska mi gardło. Co powiedzą nasi przyjaciele? Po czyjej stronie staną? A Kacper? Jak przyjmie wieść, iż jego rodzice się rozstają? Martwię się też o Zofię. Tu ludzie mają jadowite języki, a kobiety tylko czekają na pretekst, by rozszarpać nas plotkami. Przyszłość mnie przeraża, niepewność dusi mnie jak żelazna obręcz, ale po raz pierwszy od dekad czuję, iż żyję. Po tylu latach w mroku znalazłem iskrę – i nie pozwolę jej zgasnąć.