Była godzina trzynasta, wiał lekki, acz chłodnawy wiatr, w słońcu było około dwadzieścia stopni Celsjusza. Gdzieś w oddali dał się słyszeć charakterystyczny głos. Zerknąłem w tym kierunku, ale niczego nie dojrzałem.
Głos jednak powtórzył się kilkakrotnie i za chwilę, w oddali, na północno-wschodnim firmamencie zobaczyłem je w całej krasie. Połączone klucze około dwustu gęsi.
Leciały wysoko, w kierunku południowo-zachodnim. Od kilku dni realizowane są jesienne przeloty, pewien czas bezpowrotnie odchodzi, ale na jego miejsce wkracza z przytupem nowa pora roku. Zmienia się sceneria, spektakl trwa.
Metodyka i ważkie sukcesy
Kiedy doszedłem nad zbiornik wodny usytuowany w północno-zachodnich rubieżach miasta, postanowiłem wypróbować znaną metodę – po prostu stanąłem w miejscu i zacząłem obserwację. Pierwsza w oczu rzuciła mi się żagnica, prawdopodobnie sina. Gatunek ten znamy nieco lepiej z poprzedniej mojej opowieści. Był to osobnik „zlatany” (jak to się określa w odonatologicznym żargonie), niemłody, nieco już wypłowiały. Jakby na potwierdzenie tych słów, postanowił odpocząć i usiadł na przybrzeżnej roślinności.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Okolice zapełniały rześkie, radosne, rozbrykane, czerwonawe i pomarańczowawe szablaki (ważki z rodzaju Sympetrum), wyraźnie mniejsze od żagnicy, ale za to było ich więcej.
Kiedy tylko słońce wychodziło zza chmur (zachmurzenie niepostrzeżenie zmieniło się z umiarkowanego na duże), szablaki „ożywały” i dokazywały. W takich chwilach, w okolicy, na kilku metrach kwadratowych, latało choćby do dziesięciu osobników.
Różnorodność biologiczna
Gdy słońce zaszło, wzrok skierowałem na konika (rodzaj Chorthippus). Było ich tu jeszcze więcej niż szablaków. Szedł pośród ściółkowej dżungli, dostojnie przemierzając rozległe dla siebie przestrzenie. Koniki znamy raczej w wersji umykających nam spod nóg skoczków – odlatują z refleksem, pospiesznie, by nie paść ofiarą buta przechodnia.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Szedł więc ów osobnik po uschłym liściu, aż doszedł do trzech zielonych, soczystych źdźbeł trawy. Zatrzymał się przy pierwszym, a iż był odwrócony tyłem, nie bardzo wiedziałem, co zamierza przedsięwziąć.
Szybko okazało się, iż zatrzymał się na posiłek. Źdźbło trawy zaczęło się chwiać i za chwilę runęło na konika, który nic sobie z tego nie zrobił. Zabrał się za to za zgryzanie drugiego źdźbła, które po chwili podzieliło los pierwszego. Zostało jeszcze trzecie. Jak łatwo się domyślić, konik ze smakiem zabrał się za konsumpcję. Jeden konik i trzy źdźbła, a przyroda wciąż tu trwa…
Nagle, spod pobliskiego pnia, dał się słyszeć szelest. O! – myślę sobie – za chwilę coś się pojawi. Tylko co? Łoskot powtórzył się, ziemia poruszyła. No, ciekawe, kto to wyjdzie i czy nie spłoszy się ta istota widząc lub wyczuwając mnie w odległości raptem dwóch metrów od siebie.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Odgłosy jakby wyrywania „chwastów” raz po raz powtarzały się, a ja, przyjrzawszy się okolicy, nieco spulchnionej i gdzieniegdzie z kopczykami, zrozumiałem, iż mam do czynienia z kretem, który chodzi tuż pod powierzchnią gruntu. Ma naprawdę niezłą siłę w łapkach, skoro bez problemu drąży nowy tunel, wśród roślin tu występujących.
Kilka metrów dalej dał się słyszeć inny łoskot. To wiewiórka skoczyła na pień drzewa i pomknęła dalej, w sobie tylko znanym kierunku. Natomiast znad wody raz po raz dały się słyszeć pogwizdywania, stanowiące tło muzyczne dla moich obserwacji. W tym akustycznym tle pojawiały się również głosy przelatujących kruków, jak i miejscowych kosów i sikor. Nie dziwota więc, iż w okolicy kręciła się pustułka, a i myszołów odzywał się raz po raz.
Po cieplejszych jesiennych dniach w moim mieszkaniu pojawił się komar. Tym bardziej dziwiłem się, iż tu, nad wodą, żaden nie próbował mnie degustować. Była za to niegroźna komarnica. Dostrzegłem też chruściki, które raz po raz leciały od wody w kierunku lądu. Z ciepła korzystała również biedronka oraz zawadiacko przelatujący motyl – bielinek.
Na hasło
Kiedy słońce wyszło na dłużej, a ja odwróciłem się ponownie twarzą do wody i wspomnianej gwiazdy, dojrzałem chmarę owadów wylatujących z wody. Był to widok zapierający dech w piersiach: dziesiątki tysięcy kilkumilimetrowych stworzeń, które na hasło „słońce” poczęły się roić. No, czegoś takiego nie pokazują zbyt często choćby w filmach przyrodniczych z lasów tropikalnych rodem, a ja stoję sobie w strefie umiarkowanej, w mieście i widzę ten cud na własne oczy.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Żeby tylko nikt nie wpadł na pomysł, by w ramach konkurencyjnej „atrakcji” sprzedawać tu hot-dogi lub wybudować apartamentowiec z widokiem na okoliczne dojrzałe wiekiem sosny.
Kiedyś, dziecięciem będąc, widziałem wśród nich hasające kraski! Nie wiedziałem wtedy, co to za ptaki, ale doskonale pamiętając ich niebieskie ubarwienie i wielkość, mogłem później określić ich przynależność gatunkową. O obecności tych ptaków w Wielkopolsce możemy już tylko pomarzyć.
Ale skoro o niebieskim kolorze mowa. Gwizd znad wody ponownie dał się słyszeć – tym razem jednak wyraźnie bliżej. Kilkadziesiąt metrów ode mnie, na krzewie, od strony wody, coś usiadło. Tak! – to zimorodek. Inny żywoniebieski klejnot naszej awifauny. Za chwilę zerwał się, zniknął za trzcinami, a ja tylko usłyszałem: chlup! Zapolował. interesujące czy skutecznie?
Kilka fotografii
Wyszedłem się zrelaksować, a powstał nowy tekst. Obserwacje trwały dziś przeszło dwie godziny.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Postanowiłem więc na ich koniec wykonać dokumentację fotograficzną, by mogli Państwo zobaczyć kilka wybranych elementów – cudów wizualnych z tego dnia – na własne oczy.
Tak to wyglądało, a choćby lepiej.
Gdy mamy enklawy, to i żywot klawy!
Powtórzmy: istnieją takie przyrodnicze enklawy w Poznaniu. Należy je doceniać, hołubić, dbać o nie. To znaczy dać im trwać.
fot. Dawid Tatarkiewicz
Nie wprowadzać żadnej infrastruktury. By ludzie mieli gdzie wyjść, dokąd pójść, gdzie odpocząć, odetchnąć. Popatrzeć w zieleń, pooddychać zapachem jeziora, jesiennej mgły, a choćby leśnych ostępów. Posłuchać ptaków, obejrzeć wschód i zachód słońca. Złapać równowagę. Może nawet, chcąc nie chcąc, dać się „ugryźć” komarowi.