Owoce przeznaczenia: powrót do korzeni

2 tygodni temu

Jabłka przeznaczenia: Powrót do domu

Maria Kowalska stała w swoim sadzie w Jabłonowie, patrząc na jabłonie uginające się pod ciężarem owoców. Plon w tym roku był niespotykany. Jabłka – czerwone, żółte, z rumieńcami – spadały na ziemię, wypełniając powietrze słodkim aromatem. Nie próbowała ich choćby zbierać – nie było komu jeść.

We wsi prawie już nikogo nie zostało. Młodzi wyjechali do miasta za lepszym życiem, a starszych można było policzyć na palcach jednej ręki. Zimą w Jabłonowie świeciły się okna tylko w czterech czy pięciu domach.

– O czym tak dumasz, Kowalska? – rozległ się głos za jej plecami. – Nie zmieniłaś zdania o wyjeździe?

To była Helena, sąsiadka, która przyszła z wózkiem po jabłka.

– To ty, Helenko? – westchnęła Maria. – Bierz, bierz jabłka. Chociaż twojej kozie się przydadzą. Zabieraj, ile uniesiesz… Zmienić zdanie? Chciałabym, ale syn już dogadał sprzedaż domu, choćby zadatek wzięli.

– Szkoda cię tracić – pokiwała głową Helena. – Kto tu teraz zamieszka? Nie wiadomo, jacy ludzie przyjdą. I raczej na stałe nie zostaną, tylko sezonowo, jak letnicy.

Helena zamilkła i zaczęła zbierać jabłka. Maria Kowalska, patrząc na nią, cicho powiedziała:

– A plon jaki! Nie pamiętam takiego. Tylko się zebrałam do wyjazdu, a mój sad, moja ziemia, jakby mnie trzymały… Boże, jak ciężko było podjąć tę decyzję. I do dziś nie rozumiem, po co to robię.

– Synowi tak wygodniej – odparła Helena. – Nie będzie musiał tu jeździć, wszystko pod ręką: sklepy, lekarze. I pracy nie ma – ani drewna do rąbania, ani ogródka.

– Prawda – zgodziła się Maria, ale głos jej drżał. – Tylko moja dusza tu zostanie. Rozumem wiem, ale serce nie puszcza. Helenko, zostawiam ci kota Mruczka i psa Burego. Dopilnuj, aż się rozmyślę. Mruczka może do miasta zabiorę, ale Bury jest stary, w mieszkaniu mu nie miejsce. Ot, kłopot…

– Nie martw się, Mario – skinęła Helena. – Jutro zabiorę Burego do siebie, a Mruczek sam przybiegnie, spryciarz z niego. Tylko nie spóźnij się na autobus. Może jeszcze się zobaczymy. A może wrócisz… A obiecałaś w odwiedziny przyjeżdżać, czekam.

– Tak, tak… – mruknęła Maria. – Torbę spakowałam, resztę syn zabierze w weekend.

Obejrzała jeszcze dom, zatrzymała się przy kuchennym piecu. Łzy zasłaniały jej oczy, ale czas naglił. Maria wyszła na drogę i usiadła na starym pniu przy poboczu.

Wkrótce podjechał mały autobus, skrzypiąc i pobrzękując. Maria, zamieniwszy kilka słów z kierowcą, zajęła miejsce przy oknie. Była jedyną pasażerką – Jabłonowo było krańcową stacją.

Droga, jak zwykle, była wyboista. Po deszczach dziury wypełniły się wodą, i autobus wlókł się powoli. Nagle na jednej z nierówności rozległ się głuchy zgrzyt i pojazd stanął. Kierowca, mamrocząc coś pod nosem, wysiadł.

– Co się stało? – zawołała Maria, wychylając się przez okno.

Kierowca, przykucnąwszy przy przednim kole, pokręcił głową:

– Kiepsko, trzeba wezwać pomoc, bo tu chyba przenocujemy.

Zaczął dzwonić, a Maria, ku swojemu zaskoczeniu, poczuła ulgę. Wysiadła i powiedziała:

– Nie odjechaliśmy daleko, wrócę do domu. Jak pomoc nie przyjedzie, przyjdź na noc do wsi. Już późno.

– Za jakieś półtorej godziny będą – odparł kierowca. – Może poczekasz? Tylko potem jeszcze naprawiać będziemy.

– Nie, nie będę czekać – stanowczo powiedziała Maria. – Do domu dwa kilometry, dotrę.

– Poradzisz sobie? – zwątpił kierowca.

– A jakże! – uśmiechnęła się. – Nie takie drogi chodziłam – to po grzyby, to do sąsiedniej wsi po chleb.

Maria żwawo ruszyła z powrotem do Jabłonowa. Torba w ręku wydawała się lżejsza, a serce śpiewało z radości. Helena, wracając z wózkiem, zauważyła ją na drodze.

– No proszę! – zawołała. – Co to znaczy?

– A to, iż dom mnie nie puścił – zaśmiała się Maria. – Zaraz zadzwonię do syna, żeby nie czekał. Autobus zepsuł się za wsią, coś z kołem. Znasz nasze dziury.

– No to cudownie! – ucieszyła się Helena. – Chodź do mnie na kolację. U ciebie pewnie pusto, a u mnie gorące. Posiedzimy, pogadamy.

Bury, zobaczywszy panią, radośnie zaszczekał i merdał ogonem. Mruczek wślizgnął się do domu, prosto do swojej miski.

Maria postawiła torbę i głośno powiedziała:

– Boże, wybacz mi! Co ja wyprawiam? Nigdzie nie jadę, i koniec.

Mruczek w odpowiedzi pomiauczał.

– Ty za Boga odpowiadasz, Mruczku? – uśmiechnęła się Maria. – Czy moją decyzję popierasz?

Kot otrzył się o jej nogi i wskoczył na kolana.

– Zaraz, muszę do Wojtka zadzwonić, bo się będzie martwił – powiedziała Maria, wybierając numer syna.

– Wojtek, słuchaj, autobus się zepsuł… Tak, zaraz za wsią. Widocznie nie mam jechać. Już jestem w domu. Nie czekaj, nie przyjadę. Nie, nie kłamię, coś z kołem. Jechałam sama. I wiesz co? Zostaję. Wybacz, synku. Odmów kupcom, przeproś za mnie.

– Mamo, na pewno? – spytał Wojtek. – Właśnie chciałem ci powiedzieć: kupcy się dziś wycofali. Wyobraź sobie? I zadatku nie zabrali, zostawili parę tysięcy na pocieszenie.

– No to świetnie! – zaśmiała się Maria. – Znaczy, domu nie sprzedaję. Teraz jestem pewna.

– Dobrze, później to ogarniemy – westchnął Wojtek.

– Co tu ogarniać? Gdzie się urodziło, tam i żyje – odparła Maria. – Wybacz, synu.

– No cóż z tobą zrobić – uśmiechnął się Wojtek. – Za te pieniądze drewna na dwie zimy kupimy. Jutro zamówię.

– No to wspaniale! – ucieszyła się Maria. – Czekam na ciebie z drewnem. Pójdę Helenie powiedzieć, iż zostaję.

Helena z mężem Kazimierzem szykowali kolację.Gdy tylko opowiedziała im o swojej decyzji, Kazimierz uniósł kieliszek i powiedział: “Na szczęście, bo jakbyś odjechała, to kto by nas uraczył takim jabłecznikiem?” – i wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Maria poczuła, iż jej serce wreszcie przestało się miotać, bo znalazło swoje miejsce.

Idź do oryginalnego materiału