Owczarka niemieckiego przywiązano do drzewa tak mocno, iż nie mógł ani usiąść, ani się położyć

2 dni temu

Owczarka przywiązano do drzewa w taki sposób, iż nie mogła ani siedzieć, ani leżeć.
Lipcowe słońce prażyło Warszawę jak rozżarzony młot po asfalcie, topiąc ostatnie resztki chłodu. Powietrze drżało nad ziemią, jakby samo miasto dusiło się w upale. choćby cienie drzew, zwykle tak zbawienne, wydawały się oszustwem wąskimi smugami chłodu, które nie dawały ukojenia przed palącym żarem. Właśnie tego męczącego popołudnia Zofia, jak co dzień, spieszyła do pracy, ale dziś postanowiła skrócić sobie drogę przez niewielki las ciągnący się wzdłuż starej szosy.
Szła szybko, starając się ukryć pod rzadkimi koronami drzew, gdy nagle usłyszała dziwny dźwięk. Nie ptasi śpiew, nie szelest liści. To było coś żywego, cichego, pełnego cierpienia stłumione skomlenie, jakby ktoś wołał o pomoc z głębi koszmaru. Zofia zamarła. Serce zaczęło walić. Nasłuchiwała. Dźwięk powtórzył się słaby, urywany, pełen rozpaczy.
Powoli podniosła wzrok. I wtedy zobaczyła.
Na wysokości prawie dwóch metrów, przywiązany krótką linką do grubego dębu, wisiał duży pies. Rudobrązowy, z szeroką klatką piersiową i długą sierścią, wyglądał, jakby był przykuty do drzewa niczym w średniowiecznej kaźni. Jego łapy ledwo dotykały ziemi. Język zwisał, suchy i ciemny. Oczy ogromne, wilgotne, pełne bólu i przerażenia błagały o ratunek. Wokół pyska roiły się muszki, a sierść była splątana, mokra od potu i strachu.
Boże kto ci to zrobił?! wyrwało się Zofii.
Rzuciła się do przodu, serce tłukło się jak oszalałe. Pies próbował zaszczekać, ale z gardła wydobył się tylko chrapliwy, urywany dźwięk znak, iż krzyczał tak długo, aż stracił głos.
Zofia wyciągnęła telefon, drżącymi palcami wybrała numer fundacji pomagającej zwierzętom. Odpowiedź była przewidywalna: pomoc przyjedzie najwcześniej za godzinę. Godzina. W taki upał to wyrok śmierci.
Nie. Nie mogę czekać szepnęła, rozglądając się.
Leżała obok długa, sucha gałąź. Zofia chwyciła ją, próbowała dosięgnąć węzła. Linka była mocno zaciśnięta, mokra od potu i śliny. Uderzała w nią, pchała, próbowała podważyć, aż w końcu po długich, męczących minutach węzeł się poluzował.
Linka puściła. Pies runął na ziemię jak worek, ciężko dysząc, cały drżąc.
Spokojnie, już dobrze, jesteś bezpieczny szeptała Zofia, klękając przy nim.
Minęła minuta. Potem druga. I nagle pies powoli, z trudem, podniósł się na łapy. Zachwiał się, ale utrzymał. Wtedy pierwszy raz od dawna w jego oczach pojawił się błysk. Podszedł do Zofii, przytulił pysk do jej dłoni i delikatnie, wdzięcznie, polizał jej palce.
Jak masz na imię, bohaterze? szepnęła, sprawdzając obrożę.
Ale nie było żadnej wizytówki, numeru, kontaktu nic. Tylko brudna skóra i ślady powroza wżerającego się w sierść.
Dwie godziny później w schronisku fundacji Serce Lasu pojawił się nowy podopieczny. Pies, wciąż drżący ze stresu, ale już pijący wodę i leżący na miękkim posłaniu, od razu zdobył serca wolontariuszy.
Musimy go jakoś nazwać powiedziała jedna z dziewczyn, głaszcząc go po grzbiecie. Coś mocnego. Coś leśnego.
Leszek zaproponowała starsza wolontariuszka. Na cześć ducha lasu, opiekuna zwierząt i ciszy.
Weterynarz Magdalena obejrzała psa dokładnie.
Spójrzcie na niego powiedziała, kręcąc głową. To pies domowy. Zadbana sierść, czyste zęby, mięśnie w dobrej kondycji. Nie jest bezdomny. Ktoś go kochał. Karmił, wyprowadzał, zabierał do weterynarza. Ktoś bardzo o niego dbał.
Więc jak skończył przywiązany do drzewa jak przestępca? zapytała inna wolontariuszka, zaciskając pięści.
Zdjęcie Leszka z zapadniętymi oczami, śladami linki na szyi, drżącym ciałem gwałtownie rozeszło się po mediach społecznościowych.
Kto jest zdolny do czegoś takiego?
To nie jest zwykłe okrucieństwo to tortura!
Jeśli znajdziecie sprawcę niech odpowie przed sądem!
Biedny chłopak patrzy prosto w duszę
Posty stały się viralem. Tysiące udostępnień, setki telefonów do schroniska, oferty pomocy, śledztwa. Ludzie domagali się sprawiedliwości.
A tymczasem, tysiące kilometrów od Warszawy, nad Bałtykiem, w Sopocie, rodzina Nowaków odpoczywała na wakacjach. Marek i Katarzyna leżeli na leżakach, wsłuchując się w szum fal. Ich syn Bartek budował zamek z piasku, ozdabiając go muszelkami.
Myślisz, iż u nas z Borysem wszystko w porządku? zapytała Katarzyna, dopijając kawę.
Nie martw się uśmiechnął się Marek. Pan Jan to solidny człowiek. Borys go uwielbia. Są jak starzy kumple.
Ale rzeczywistość była zupełnie inna.
Pan Jan, sąsiad z dołu, faktycznie lubił Borysa. Pies często wpadał do niego, kładł się u nóg, dostawał smakołyki. Starszy mężczyzna z euforią zgodził się go pilnować, gdy rodzina wyjechała.
Ale tamtego feralnego wieczoru wszystko poszło nie tak.
Borys, jak zwykle, wyszedł na spacer. Nagle błysk ruchu. Kot przemknął przez podwórko. Pies ruszył z taką siłą, iż smycz wyślizgnęła się z dłoni starszego mężczyzny.
Borys! Stój! Do nogi! krzyknął pan Jan, rzucając się w pogoń.
Ale pies był młody, silny, adrenalina pchała go do przodu. Przemknął przez podwórko, wypadł na ruchliwą ulicę, zniknął za zakrętem.
Starszy mężczyzna szukał go do późnej nocy. Pytał przechodniów, zaglądał w podwórka, dzwonił do schronisk. Borys przepadł.
Co powiem Markowi? szeptał, siedząc na ławce. Jak mogłem zgubić ich psa
Trzy dni poszukiwań. Ogłoszenia na słupach. Telefony do lecz

Idź do oryginalnego materiału